zęby.
– Zna pani jakiś model kilkuosobowego strumieniowca, który ma na pokładzie nadajnik
kwantowy? – zapytał obojętnym tonem.
Wytrzeszczyła oczy, nie rozumiejąc ani jego reakcji, ani pytania.
– A to cwane skurwyklony – mruknął Lescaud, po czym zarechotał rubasznie.
Jako doświadczony policjant połapał się przed cywilami. Ninadine odwróciła się do niego
gwałtownie, jakby wbił jej nóż w plecy.
– Co?
– To ściema, szefowo – wyjaśnił, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Inscenizacja. Nikt do
nikogo nie strzelał.
– Te sześć miejsc niczego by nie zmieniło – doprecyzował Święcki – ale na jednostkach,
które zawróciły na Deltę, upchniemy kilka setek, może nawet więcej niż tysiąc dodatkowych
osób, a obrócimy tymi jachtami i promami ze dwa razy, zanim… dojdzie do kataklizmu.
– Dobrze to sobie wymyśliliście – przyznał szef policji. – Nawet ja dałem się zrobić na
szaro.
Zdezorientowana Truffaut stała pomiędzy nimi z na wpół otwartymi ustami, nie spuszczając
wzroku z żołnierzy okupujących centrum łączności. Potrzebowała dłuższej chwili, by
zrozumieć, co właściwie się stało.
.
PIĘĆ
Kolejne pół godziny było najbardziej kluczowe dla powodzenia operacji. Henryan odmówił
propozycji udania się do przydzielonego mu apartamentu gościnnego, który mieścił się kilka
pięter wyżej, na poziomach mieszkalnych zarządu. Nie przekonała go nawet perspektywa
wzięcia porządnego prysznica i włożenia na siebie czegoś bardziej odpowiedniego. Wolał
skupić całą uwagę na reakcjach kolonistów, by w razie jakichkolwiek problemów móc
bezzwłocznie korygować plany.
Zapętlone przesłanie było nadawane bez przerwy na wszystkich częstotliwościach
i kanałach. System pokazywał, że już niemal dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób odebrało
komunikat admiralicji i odczytało umieszczone na jego końcu numery. Na razie wszystko szło
zgodnie z planem, a nawet lepiej. Pytanie tylko, czy wcześniejszy pokaz siły był wystarczający
i ludzie natychmiast ruszą tłumnie w kierunku kosmoportu.
Barki desantowe pierwszych czterech transportowców weszły już w atmosferę. Za
niespełna dwadzieścia minut pierwsza z nich przyziemi na najbliższym lądowisku. Henryan
widział to miejsce przez okno centrum łączności – wielkie rozlewisko plastobetonu
obmywające północne granice kolonii. Od południa i wschodu zabudowania górniczego
miasta szturmowały fale morza, od zachodu napierała na nie gęsta ściana zieleni.
Święcki nie miał głowy do podziwiania zapierających dech w piersi widoków, poczucie
misji wygrywało jak na razie z wrażliwością i ciekawością świata. Obiecywał sobie jednak
w duchu, że znajdzie choćby chwilę na eksplorację tej niesamowitej planety. Zanurzy dłoń
w turkusowej wodzie, zagłębi się w szmaragdowe ostępy, zrobi cokolwiek, co to miejsce ma
mu do zaoferowania. Druga taka okazja może się bowiem prędko nie powtórzyć.
Najpierw jednak musi zadbać o kolonistów, upewnić się, że zaplanowana
w najdrobniejszych szczegółach operacja przebiega sprawnie. A co najważniejsze, wymyślić
sposób na podniesienie procentu ocalonych. To ostatnie może być trudne. Hondo miał wiele
racji, gdy mówił…
– Musi pan to zobaczyć, kapitanie. – Głos kaprala wyrwał Święckiego z zamyślenia.
– Dajcie przekaz na główny ekran – poprosił Henryan, odchodząc od panoramicznego okna.
Teraz, gdy witająca go delegacja zniknęła z centrum łączności, podobnie jak towarzyszący
żołnierzom żandarmi, w zastawionym sprzętem pomieszczeniu prócz Henryana zostali tylko
White i obaj cywilni technicy – pozwolono im wrócić do pracy, ponieważ znali
modyfikowane wielokrotnie systemy lepiej niż wojskowi.
Święcki stanął na środku sali, jak przedtem, gdy nagrywał komunikat, i zadarł głowę, by
lepiej widzieć rzucane na główny wyświetlacz przekazy. A te zmieniały się co kilka sekund,
pokazując kolejne miejsca, głównie szerokie arterie i muszlowate stacje kolejek
magnetycznych. Na każdym z tych obrazów widać było ludzi. Wielu szturmowało wejścia na
perony, ale znacznie gęstsze tłumy szły pieszo, zajmując wszystkie pasy ruchu na obu arteriach
prowadzących do kosmoportu.
– Jak wygląda sytuacja na posterunkach? – zapytał Henryan, odwracając się do kaprala.
Żołnierz nie odpowiedział, za to na jednym z bocznych wyświetlaczy pojawiły się
natychmiast wykresy i zajmujący całą górę ekranu szybko zmieniający się licznik. Trzy i pół
tysiąca ludzi przeszło już odprawę. W czasie, gdy Święcki sprawdzał inne odczyty, liczba ta
powiększyła się o kolejne siedemdziesiąt dwie osoby.
Jest dobrze – pomyślał. – Przy tym tempie lądujące w kolonii barki desantowe nie powinny
mieć przestojów. Pierwsze transportowce opuszczą Uliettę za maksimum pięć godzin, udając
się do odległych o sześć parseków systemów tranzytowych. Dolot do znajdujących się tam
stacji orbitalnych, pozostawienie na nich uchodźców i powrót zajmą tym maszynom kolejne
siedemnaście godzin, oczywiście przy założeniu, że wszystko przebiegnie sprawnie i bez
zakłóceń…
Na orbicie Delty można się ich więc spodziewać ponownie dopiero za minimum
dwadzieścia dwie godziny, co oznaczało, że okręty te zdążą wykonać jedynie dwa skoki. Do
zrobienia trzeciego kursu zabraknie im tylko – albo aż – pięciu godzin. A przecież odlecą stąd
pierwsze. Kolejne jednostki opuszczą Uliettę jeszcze później, czyli…
Hondo miał rację – uznał Święcki po chwili rozwagi – zasad matematyki nie można nagiąć
jak przestrzeni. Sprawdził wszystko raz jeszcze, liczba odczytanych numerów zbliżała się już
do granicy trzystu tysięcy, a licznik wciąż wirował jak oszalały. Jeśli czegoś szybko nie
wymyślę, sto czterdzieści tysięcy ludzi pozostanie na Delcie i zginie – pomyślał z goryczą.
Był o tym przekonany, mimo że Obcy nigdy wcześniej nie zaatakowali planety tlenowej, na
której – w odróżnieniu od globów pozbawionych całkowicie atmosfery – dało się ukryć
i przetrwać dłuższy czas nawet po zniszczeniu infrastruktury. Wbrew opiniom admirałów,
wyrażonych między innymi w pakiecie rozkazów dotyczących tej misji, żywił głębokie
przeświadczenie, że wróg zgotuje mieszkańcom Delty kolejną morderczą niespodziankę.
Ta inwazja nie była dziełem przypadku, zaplanowano ją dokładnie i przeprowadzano
skrupulatnie, oczyszczając kolejne systemy z każdego najmniejszego nawet śladu bytności
człowieka. Dlaczego więc ta niesamowita planeta, będąca rajem dla ludzi, miałaby się stać
wyjątkiem?
Co mogę zrobić, by ocalić więcej ludzi, nie łamiąc przy tym rozkazów admiralicji? –
zastanawiał się, obserwując przekazy z dron i kamer monitoringu i patrząc, jak mrowie
kolonistów kieruje się do kosmoportu. Niestety nic sensownego nie przychodziło mu do
głowy, a czasu miał coraz mniej.
– Raport do dowództwa sektora wysłany? – zapytał.
– Ostatni poszedł siedem minut temu – zameldował White.
– Świetnie. Przekaż pannie Truffaut, że chcę z nią porozmawiać przed wylotem do kopalni.
Może spotkamy się w tym apartamencie, który mi przydzielono.
.
SZEŚĆ
Święcki zatrzymał się tuż za progiem. Szczerze powiedziawszy, słowo „apartament”
kojarzyło mu się do tej pory z ciasną i często ślepą klitką. Jednym z tych pomieszczeń,
w których przebywał podczas służby na Lemie, kiedy towarzyszył admirałowi Dusterowi
w wizytacjach szeregu kolonii. Ta sala – inna nazwa nie przychodziła mu do głowy – była