– Mam lat dwadzieścia – Lea nadal unikała wzroku Mocka – a mój ojciec jest chory na epilepsję. Zapomniał dzisiaj zażyć lekarstwa. Dawka, którą mu zaaplikowałam, pozwoli mu przez dwa dni funkcjonować normalnie.
Mock otrzepał ubranie.
– Gdzie jest pani matka?
– Nie żyje od czterech lat.
– Ma pani rodzeństwo?
– Nie.
– Pani ojciec dostał ataku po tym, jak zapytałem go o pani wiek. Czy to przypadek?
– Właściwie już udzieliłam panu odpowiedzi. Jestem dla ojca wszystkim. Kiedy interesuje się mną jakiś mężczyzna, ojciec zaczyna się denerwować. Jeżeli zapomni zażyć lekarstwo, dostaje ataku.
Lea podniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała w oczy Mockowi, który mimowolnie rozpoczął godowy taniec: ściśle obliczone ruchy, powłóczyste spojrzenia, głęboki timbre głosu.
– Myślę, że ojciec specjalnie wywołuje te ataki – dziewczyna nie potrafiłaby wyjaśnić, czemu zaufała akurat temu mężczyźnie. (Być może z powodu sporego brzucha). Ale radca opacznie zrozumiał ten mały dowód zaufania. Już cisnęły mu się na usta pytania o ewentualnego narzeczonego, zaproszenia na obiad lub kolację, kiedy dostrzegł ciemną plamę rozlewającą się na spodniach Friedlandera.
– Tak się często dzieje podczas lub po ataku – Lea szybko wsunęła ceratę pod uda i pośladki ojca. Beżowa sukienka napięła się na biodrach, smukłe łydki były fascynującą zapowiedzią dalszej części.
Mock spojrzał jeszcze raz na śpiącego handlarza i przypomniał sobie, po co tutaj przyszedł.
– Kiedy pani ojciec dojdzie do siebie? Chciałbym go przesłuchać.
– Za godzinę.
– A może pani potrafi mi pomóc – od stróża dowiedziałem się, że pracuje pani w sklepie ojca. Czy można u was kupić skorpiona?
– Ojciec dawno sprowadził kilka skorpionów za pośrednictwem pewnej greckiej firmy z Berlina.
– Co to znaczy dawno?
– Trzy, cztery lata temu.
– Kto je zamówił?
– Nie pamiętam. Trzeba sprawdzić w fakturach.
– Pamięta pani nazwę tej firmy?
– Nie… Wiem, że jest to firma berlińska.
Mock wszedł za nią do kantoru. Kiedy Lea przeglądała potężne, granatowe segregatory, zadał jej jeszcze jedno pytanie:
– Czy u państwa nie było w ostatnich dniach żadnego innego policjanta oprócz mnie?
– Stróż Kempsky mówił, że był wczoraj ktoś z policji. Nie było nas w domu przed południem. Zaprowadziłam ojca na badania kontrolne do Szpitala Żydowskiego na Menzelstrasse.
– Jak się nazywa lekarz ojca?
– Doktor Hermann Weinsberg. O, mam tę fakturę. Trzy skorpiony dla barona von Köpperlingka sprowadziła we wrześniu trzydziestego roku berlińska firma Kekridis i Synowie. Bardzo pana proszę – spojrzała błagalnie na Mocka. – Niech pan przyjdzie za godzinę. Wtedy ojciec dojdzie do siebie…
Mock był wyrozumiały dla pięknych kobiet. Wstał i włożył kapelusz.
– Dziękuję, panno Friedlander. Żałuję, że poznaliśmy się w dość smutnych okolicznościach, choć właściwie żadne okoliczności nie są niewłaściwe, gdy poznaje się tak piękną dziewczynę.
Dworne pożegnanie Mocka nie zrobiło na Lei najmniejszego wrażenia. Usiadła ciężko na tapczanie. Mijały minuty, głośno tykał zegar. Usłyszała szmer dobiegający z sąsiedniego pokoju, gdzie leżał ojciec. Weszła tam ze sztucznym uśmiechem.
– Och, jak szybko papa się przebudził. To bardzo dobrze. Mogę pójść do Reginy Weiss?
Isidor Friedlander wylęknionym wzrokiem spojrzał na córkę: – Proszę cię, nie chodź… Nie zostawiaj mnie samego…
Lea myślała o chorym ojcu, o Reginie Weiss, z którą miała iść do kina „Deli” na nowy film z Clarkiem Gable’em, o wszystkich mężczyznach, którzy rozbierali ją wzrokiem, o beznadziejnie zakochanym w niej doktorze Weinsbergu i o piskach świnek morskich w ciemnym, wilgotnym sklepie.
Ktoś walił mocno w drzwi. Friedlander zasłaniając połami chałata plamę na spodniach wyszedł do drugiego pokoju. Drżał i zataczał się. Lea objęła go ramieniem.
– Niech się papa nie boi, to na pewno dozorca Kempsky.
Isidor Friedlander spojrzał na nią niespokojnie: – Kempsky jest ostatnim chamem, ale nigdy nie wali w drzwi tak mocno.
Miał rację. To nie był dozorca.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 15 MAJA 1933 ROKU.
GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Eberhard Mock był w poniedziałkowy ranek równie wściekły, jak w sobotni. Przeklinał swoją głupotę i inklinację do zmysłowych Żydówek. Gdyby postępował rutynowo, powinien wezwać kogoś z Prezydium Policji, zabrać Friedlandera do aresztu śledczego na Neue Graupnerstrasse i dokładnie go przesłuchać. Nie postąpił tak jednak. Uprzejmie zgodził się na prośbę Lei Friedlander o godzinną zwłokę i zamiast działać jak rasowy policjant, przez godzinę przeglądał gazety w gospodzie „Pod Zielonym Polakiem” na Reuschestrasse 64, pił piwo i zajadał specjalność zakładu – wojskowy chleb z pikantnym, siekanym mięsem. Kiedy wrócił po godzinie, zastał wyważone drzwi mieszkania, potworny bałagan i ani śladu lokatorów. Dozorcy nigdzie nie było.
Mock zapalił już dwunastego owego dnia papierosa. Przeczytał jeszcze raz wyniki sekcji zwłok i raport Koblischkego. Nie dowiedział się niczego więcej ponad to, co widział na własne oczy. Nagle przeklął swoje roztargnienie. Przeoczył ważną informację starego wachmistrza kryminalnego: na miejscu zbrodni brakowało bielizny baronówny. Mock podskoczył i wpadł do pokoju wywiadowców. Siedział tam jedynie Smolorz.
– Kurt! – krzyknął. – Proszę sprawdzić alibi wszystkich notowanych fetyszystów.
Zadzwonił telefon: – Dzień dobry – zahuczał tubalny głos Piontka. – Chciałbym się panu zrewanżować i zaprosić pana na obiad do baru Fischera. O drugiej. Mam nowe, ciekawe informacje w sprawie Marietty von der Malten.
– Dobrze – Mock bez słowa kurtuazji odłożył słuchawkę.
WROCŁAW, TEGOŻ 15 MAJA 1933 ROKU.
GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
U Fischera panował tłok – jak zwykle w porze obiadowej. Klientelę stanowili głównie policjanci i mundurowi naziści, którzy z upodobaniem uczęszczali do ulubionego lokalu ich idola – Heinesa. Piontek siedział rozwalony przy stole w małej salce. Słońce załamujące swoje promienie w akwarium pod oknem muskało świetlnymi refleksami jego gołą czaszkę. Między pulchnymi jak serdelki palcami tkwił dymiący papieros. Obserwował pływającego w akwarium tuńczyka-miniaturkę i wydawał dziwne odgłosy. Ustami wykonywał przy tym identyczne ruchy jak ryba. Bawił się wybornie i co chwilę stukał w szybę akwarium. Na widok Mocka, który przyszedł pięć minut wcześniej, zmieszał się nieznacznie. Szybko się opanował, wstał i przywitał się wylewnie.
Radca okazywał znacznie mniej radości z tego spotkania. Piontek otworzył srebrną papierośnicę z napisem „Kochanemu Mężowi i Tatusiowi z okazji pięćdziesiątych urodzin – żona i córki”. Zagrała pozytywka, zapachniały aromatyczne papierosy w błękitnej bibułce. Starszy kelner przyjął zamówienie i oddalił się bezgłośnie.
– Nie będę ukrywał panie radco – Piontek przerwał napięte milczenie – że w gestapo wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, gdyby zechciał z nami współpracować ktoś taki jak pan. Nikt nie wie tyle, co Eberhard Mock o mniej lub bardziej ważnych osobistościach tego miasta. Żadne tajne archiwum nie może równać się z tym, które pan ma w głowie.
– Och, przecenia mnie pan, Hauptsturmfuhrer… – Mock urwał.
Kelner postawił przed nimi talerze z węgorzem oblanym sosem koperkowym i obsypanym podsmażaną cebulką.
– Nie proponuję panu przeniesienia do gestapo – Piontek nie był zrażony obojętnością Mocka. – To, co wiem o panu, pozwala mi sądzić, że nie przyjąłby pan takiej propozycji. (No jasne, a od kogo ten grubas może coś wiedzieć? Forstner, zniszczę cię, ty kundlu). Ale z drugiej strony jest pan człowiekiem rozsądnym. Niech pan spojrzy przytomnie w przyszłość i niech pan zapamięta: przyszłość będzie należeć do mnie i do moich ludzi!