***
Fragment tajnego raportu agenta wywiadu USA w Dreźnie – M-234 7 maja 1945 roku.
„…podczas bombardowania Drezna zginął m. in. były szef Wydziału Kryminalnego policji we Wrocławiu, następnie wiceszef Wydziału Wewnętrznego Abwehry, Eberhard Mock. Opiekował się nim agent GS-142, z którego meldunków wynika, że Mock w latach 1936-1945 przyjeżdżał co dwa miesiące do Drezna i odwiedzał swojego krewnego Herberta Anwaldta leczącego się w różnych szpitalach.
Według informacji uzyskanych przez agenta GS-142, od roku 1936 Anwaldt przebywał w szpitalu psychiatrycznym przy Marien-Allee. Po likwidacji szpitala, dokonanej przez SS w lutym 1940, Anwaldt nie podzielił losu innych chorych, rozstrzelanych gdzieś w lasach w okolicy wsi Rossendorf, lecz trafił do szpitala dla weteranów wojennych przy Friedrichstrasse. Oficjalna karta szpitalna zawiera fikcyjne informacje o udziale Anwaldta w kampanii przeciwko Polsce. Pseudo-weteran przeżył bombardowanie Drezna w tymże szpitalu. Od marca br. przebywa znów w szpitalu psychiatrycznym przy Marien-Allee. Agentowi GS-142 nie udało się ustalić stopnia pokrewieństwa między Anwaldtem a Mockiem, gdyż informacje udzielane przez szpitalny personel były plotkarsko – skandalizujące: z powodu częstych odwiedzin jedni twierdzili, że Anwaldt jest nieślubnym synem Mocka, inni - że jego kochankiem”.
DREZNO, PONIEDZIAŁEK 17 LIPCA 1950 ROKU.
PÓŁNOC
Dyrektor Bennert schodził w zupełnej ciszy boczną klatką schodową, której używano jedynie podczas pozornych ewakuacji, jakie ostatnio zarządzano – na szczęście – niezbyt często. Snop światła latarki przecinał gęstą ciemność. Te wąskie schody od czasów bombardowania miasta napełniały go przejmującym strachem. Pamiętnego trzynastego dnia lutego 1945 roku, w chwili, gdy rozległ się huk pierwszej bomby, Bennert zbiegał po nich do piwnicy zamienionej na prowizoryczny schron. Wykrzykiwał imię swej córki i na darmo szukał jej wzrokiem wśród tłoczących się na schodach. Jego krzyk ginął w huku bomb i przeraźliwym zawodzeniu chorych.
Odrzucił przykre wspomnienia i otworzył drzwi wychodzące na przyszpitalny park. Stał w nich major Mahmadow. Poklepał jowialnie Bennerta po ramieniu, minął go i ruszył na górę. Po chwili jego kroki ucichły. Bennert nie zamknął drzwi na klucz. Włóki się powoli na górę. Na półpiętrze wyjrzał przez okno. Przez zalany światłem księżyca trawnik szybko szedł starszy mężczyzna w mundurze. Bennert do końca życia będzie pamiętał ten chód. Znów usłyszał huk bomb, zawodzenie chorych i zobaczył przez to właśnie okno starszego mężczyznę z iskrami ognia we włosach i poparzoną twarzą, który niósł w ramionach jego nieprzytomną córkę.
Pielęgniarz Jurgen Kopp usiadł przy stoliku z dwoma kolegami Frankem i Voglem i zaczął rozdawać karty. Skat był namiętnością, której oddawał się cały niższy personel szpitalny. Kopp zalicytował wino i wyszedł dupkiem żołędnym, aby ściągnąć tromfy. Nie zdążył jednak zabrać sztychu, gdy usłyszeli nieludzki ryk dobiegający przez ciemny dziedziniec.
– Ciekawe, który to drze ryja? – zamyślił się Vogel.
– To Anwaldt. Właśnie przed chwilą zapaliło się u niego światło – roześmiał się Kopp. – Pewnie znów zobaczył karalucha.
Kopp miał połowiczną rację. Krzyczał rzeczywiście Anwaldt. Lecz nie z powodu karalucha. Po podłodze jego sali, śmiesznie podrygując długimi odwłokami spacerowały cztery dorodne, czarne, pustynne skorpiony.
PIĘĆ MINUT PÓŹNIEJ
Skorpiony chodziły po wojskowych spodniach i po dłoniach pokrytych ciemnymi, gęstymi włoskami. Jeden z nich wyprostował odwłok i wspiął się na podbródek. Zakiwał się na półotwartych ustach i stanął na łagodnym szczycie pyzatego policzka. Inny, zbadawszy małżowinę ucha, spacerował wśród gęstych czarnych włosów. Jeszcze inny szybko sunął po parkiecie jakby uciekając przed kałużą krwi, która wylewała się z rozciętego gardła majora Mahmadowa.
BERLIN, 19 LIPCA 1950 ROKU.
GODZINA ÓSMA WIECZÓR
Anwaldt przebudził się w ciemnym pokoju. Przed oczami miał sufit, po którym tańczyły wodne refleksy. Wstał i chwiejnym krokiem zbliżył się do okna. W dole płynęła rzeka. Na barierce siedziała czule obejmująca się para. Z oddali błyskały światła wielkiego miasta. Anwaldt znał skądś to miasto, ale pamięć odmawiała mu posłuszeństwa. Środki uspokajające do zera ograniczały szybkość skojarzeń. Rozejrzał się po pokoju. Szarość podłogi przecinała żółta smuga światła dochodząca poprzez uchylone drzwi. Anwaldt otworzył je na oścież i wszedł do pustego prawie pokoju. Jego surowy, ascetyczny wystrój stanowiły stół, dwa krzesła i pluszowa kanapa. Na podłodze i na kanapie walały się części garderoby.
Zainteresował się nimi i po dłuższej chwili wyraźnie posegregował je w myślach, przyjmując płeć za kryterium rozstrzygające. Z jego analizy wynikało, że mężczyzna, który rozrzucił dookoła swe ubranie, powinien zostać w jednej skarpetce i w kalesonach, kobieta natomiast w pończochach. Dojrzał parę siedzącą przy stole i ucieszył się precyzją swej analizy. Niewiele się pomylił: pulchna blondynka faktycznie miała na sobie jedynie pończochy, natomiast starzec z czerwoną, pokiereszowaną twarzą – tylko kalesony. Anwaldt wpatrywał się w niego przez chwilę i po raz kolejny przeklął słabość swej pamięci. Przeniósł wzrok na środek stołu i przypomniał sobie pewien częsty motyw greckiej literatury: anagnorismos - motyw rozpoznania. Oto czyjś zapach, pukiel włosów, jakiś przedmiot rozplątywał cały łańcuch skojarzeń, przywracał zatarte podobieństwo rysom, generował minione sytuacje. Patrząc na stojącą na środku stołu szachownicę, naciągnął cięciwę pamięci i przeżył swój anagnorismos.
BERLIN, TEGOŻ 19 LIPCA 1950 ROKU.
GODZINA JEDENASTA WIECZÓR
Anwaldt obudził się w pustym pokoju na pluszowej kanapie. Dziewczyna zniknęła wraz ze swoją wykwintną garderobą. Koło kanapy siedział stary mężczyzna, obejmując niezdarnie filiżankę parującego bulionu. Anwaldt przechylił się i wypił pół filiżanki.
– Czy może mi pan dać papierosa? – zapytał dziwnie mocnym, dźwięcznym głosem.
– Mów mi „ty”, synu – wyciągnął ku Anwaldtowi srebrną papierośnicę. – Za dużo razem przeszliśmy, aby spełniać oficjalne bruderszafty.
Anwaldt opadł na poduszkę i zaciągnął się głęboko. Nie patrząc na Mocka powiedział cicho:
– Dlaczego mnie okłamałeś? Napuściłeś mnie na barona, ale to wcale nie zatrzymało zemsty jezydów! Dlaczego poszczułeś mnie na własnego ojca?
– Nie powstrzymało to jezydów, powiadasz. I masz rację. Ale skąd ja miałem o tym wtedy wiedzieć? – Mock zapalił kolejnego papierosa, choć poprzedni jeszcze dymił w popielniczce. – Pamiętasz tę lipcową, duszną noc w burdelu madame le Goef? Szkoda, że nie postawiłem cię wtedy przed lustrem. Wiesz, kogo byś ujrzał? Edypa z wydartymi oczami. Sam nie wierzyłem, że ujdziesz jezydom. Mogłem cię uratować przed nimi na dwa sposoby: albo dać ci nadzieję i odizolować – przynajmniej na jakiś czas – albo samemu cię zabić i w ten sposób uchronić przed tureckimi skorpionami. Co byś wolał? Jesteś teraz w takim stanie ducha, że mi powiesz: wolałbym wtedy zginąć… Czy tak?
Anwaldt zamknął oczy i zaciśniętymi powiekami starał się zagrodzić drogę łzom.
– Ciekawe mam życie… Jeden oddaje mnie do sierocińca, drugi – do wariatkowa. I jeszcze twierdzi, że dla mojego dobra…
– Herbercie, prędzej czy później trafiłbyś do czubków. Tak stwierdził doktor Bennert. Ale do rzeczy… Podjudziłem cię do zabójstwa barona, aby cię odizolować – skłamał jeszcze raz Mock. – Nie wierzyłem, że ujdziesz jezydom. Ale wiedziałem, że dzięki temu będziesz względnie bezpieczny. Wiedziałem też, co zrobić, abyś nie dostał dużego wyroku. Myślałem sobie tak: Anwaldt będzie miał ochronę w postaci więziennych murów, a ja będę miał czas, aby złapać Erkina. Przecież zlikwidowanie Erkina było dla ciebie jedynym ratunkiem…