WROCŁAW, TEGOŻ 13 MAJA 1933 ROKU.
GODZINA JEDENASTA PRZED POŁUDNIEM
Profesor Andreae był uparty. Kategorycznie twierdził, że odszyfrować może jedynie oryginalny tekst wypisany na tapecie; nie chciał słyszeć o żadnych fotografiach ani o najdoskonalszych nawet odręcznych kopiach. Mock, który z racji swych, co prawda nie ukończonych, studiów filologicznych żywił wielki szacunek do rękopisów, ustąpił. Odłożył słuchawkę i polecił Forstnerowi przynieść z magazynu dowodów rulon materiału z tajemniczymi wersetami. Sam zaś udał się do szefa Wydziału Kryminalnego, doktora Heinricha Mühlhausa i przedstawił mu plan działań. Dyrektor kryminalny nie komentował, nie chwalił, nie ganił, niczego nie sugerował. Sprawiał wrażenie dziadka, który z pobłażliwym uśmiechem słucha fantastycznych rojeń wnuka. Gładził swą długą, szpakowatą brodę, poprawiał binokle, pykał fajkę i co chwilę przymykał oczy. Mock starał się wówczas zatrzymać pod powiekami ów interesujący portret zwierzchnika.
– Proszę nie spać, młody człowieku – zaskrzeczał Mühlhaus. – Wiem, że jest pan zmęczony.
Zabębnił żółtymi palcami o blat biurka: dziadek udzielił wnukowi napomnienia.
– Pan musi znaleźć mordercę, Eberhardzie. Wie pan, co będzie, jeśli go pan nie znajdzie? Ja za miesiąc idę na emeryturę. A pan? Zamiast przyjść na moje miejsce, co jest wcale prawdopodobne, zostanie pan na przykład komendantem Bahnschutzu w Obornikach Śląskich albo będzie pan pilnował stawów rybnych koło Lubina jako komendant tamtejszej Fischereipolizei. Dobrze pan zna von der Maltena. Jeśli nie znajdzie pan mordercy, on się na panu zemści. A jest ciągle bardzo wpływowy. Ach, zapomniałbym… Niech pan uważa na Maxa Forstnera. Dzięki niemu gestapo wie o każdym naszym kroku.
Mock podziękował za wskazówki i poszedł do swojego gabinetu. Spojrzał przez okno na fosę miejską obrzeżoną starymi kasztanowcami i na zalany słońcem Schlossplatz, po którym maszerowała orkiestra wojskowa, ćwicząc przed jutrzejszym Festynem Wiosny. Słoneczne światło otoczyło głowę Mocka bursztynową aureolą. Zamknął oczy i znów zobaczył odtrąconą kaleką dziewczynkę znad rzeki. Widział także zbliżającą się z daleka żonę zarządcy – obiekt swych młodzieńczych pożądań.
Dzwonek telefonu przeniósł go z powrotem do Prezydium Policji. Przeczesał palcami lekko przetłuszczone włosy i podniósł słuchawkę. Telefonował Kleinfeld.
– Panie radco, ostatnim człowiekiem, który widział denatki żywe, jest kelner Moses Hirschberg. Przesłuchaliśmy go. O północy podawał paniom kawę w salonce.
– Gdzie wtedy był pociąg?
– Między Legnicą a Wrocławiem, za Malczycami.
– Czy między Malczycami a Wrocławiem pociąg miał jakiś przystanek?
– Nie. Mógł jedynie czekać na zielone światło we Wrocławiu, przed samym dworcem.
– Dziękuję, Kleinfeld. Sprawdźcie dokładnie tego Hirschberga – czy nie mamy czegoś na niego.
– Tak jest.
Telefon zadzwonił po raz drugi.
– Panie radco – odezwał się baryton Forstnera. – Profesor Andreae rozpoznał alfabet jako starosyryjski. We wtorek dostaniemy przekład.
Telefon zadzwonił po raz trzeci.
– Tu rezydencja barona von der Maltena. Pan baron oczekuje pana radcę tak szybko, jak to możliwe.
Mock odrzucił pierwszą myśl, aby zwymyślać zuchwałego majordomusa i zapewnił, że za chwilę przyjedzie. Kazał Forstnerowi, który dopiero co przyjechał z uniwersytetu, zawieźć się na Eichen Allee l3, gdzie mieszkał baron. Rezydencję oblegali żurnaliści, którzy – zobaczywszy parkującego adlera – podbiegli do policjantów. Ci minęli ich bez słowa i weszli na teren posiadłości von der Maltenów, wpuszczeni przez strażnika. W hallu powitał ich kamerdyner Matthias.
– Pan baron życzy sobie widzieć jedynie pana radcę.
Forstner nie mógł ukryć zawodu, Mock uśmiechnął się w duchu.
Gabinet barona ozdabiały sztychy pełne okultystycznej symboliki. Wiedzy tajemnej dotyczyły także niezliczone woluminy jednakowo oprawione w wiśniową skórę. Słońce przebijało się z trudem przez ciężkie, zielone zasłony oświetlając cztery porcelanowe słonie unoszące glob ziemski na swych grzbietach. W półmroku błyszczał srebrny model sfer niebieskich z Ziemią pośrodku. Głos Oliviera von der Maltena, dobiegający z bawialni sąsiadującej z biblioteką, odwrócił uwagę Mocka od geocentrycznych kwestii.
– Nie masz dzieci, Eberhardzie, daruj więc sobie kondolencje. Wybacz tę formę rozmowy – przez drzwi. Nie życzę sobie, abyś mnie oglądał. Znałeś Mariettę od dziecka…
Przerwał, a Mockowi zdawało się, że słyszy stłumione łkanie. Za chwilę znów rozległ się nieco zmieniony głos barona:
– Zapal sobie cygaro i posłuchaj mnie uważnie. Przede wszystkim usuń spod mojego domu tych pismaków. Po drugie, sprowadź z Królewca doktora Georga Maassa. Jest to równie znakomity znawca dziejów okultyzmu, jak i języków Wschodu. On pomoże ci znaleźć sprawców tego rytualnego mordu… Tak, rytualnego. Nie przesłyszałeś się Eberhardzie. Po trzecie, jeżeli już znajdziesz mordercę, oddaj go mnie. Takie są moje rady, prośby, czy, jak wolisz, warunki. To wszystko. Wypal spokojnie cygaro. Do widzenia.
Radca nie odezwał się ani słowem. Znał von der Maltena z czasów studenckich i wiedział, że wszelka dyskusja z nim nie ma sensu. On słuchał tylko samego siebie, a innym wydawał dyspozycje.
Radca Eberhard Mock już dawno odwykł od słuchania rozkazów, bo przecież trudno za takie byłoby uznać dobrotliwe zrzędzenie jego szefa Mühlhausa. Poza tym Mock nie mógł odmówić – gdyby nie baron Olivier von der Malten, nie przysługiwałby mu tytuł Kriminalrata.
WROCŁAW, TEGOŻ 13 MAJA 1933.
GODZINA PIERWSZA PO POŁUDNIU
Mock wydał Forstnerowi polecenia w sprawie dziennikarzy i doktora Maassa, sam zaś wezwał do siebie Kleinfelda.
– Mamy coś na tego Hirschberga?
– Nic.
– Przyprowadźcie go do mnie na przesłuchanie. O drugiej.
Czuł, że powoli traci opanowanie, z którego słynął. Zdawało mu się, że ma piasek pod powiekami; spuchnięty język, pokryty był kwaśną warstewką nikotyny; dyszał głośno, a koszula lepiła się na nim od potu. Wezwał dorożkę i kazał się wieźć na uniwersytet.
Profesor Andreae akurat skończył wykład z historii Bliskiego Wschodu. Mock podszedł do niego i przedstawił się. Profesor spojrzał nieufnie na nieogolonego policjanta i poprosił go do swojego gabinetu.
– Panie profesorze, wykłada pan na naszym uniwersytecie już trzydzieści lat. Sam miałem przyjemność słuchać pana, kiedy przed laty studiowałem filologię klasyczną… Ale byli wśród pańskich studentów i tacy, którzy poświęcili się całkowicie orientalistyce. Czy może przypomina sobie pan profesor któregoś z nich zachowującego się nienormalnie, wykazującego jakieś odchylenia, zboczenia…?
Andreae był niskim, zasuszonym starcem o krótkich nogach i długim tułowiu. Siedział teraz w swym wielkim fotelu i poruszał w powietrzu stopami w sznurowanych bucikach. Mock zmrużył oczy i uśmiechnął się w duchu – już widział łatwą karykaturę profesora: dwie kreski pionowe – nos i kozia bródka, trzy kreski poziome – oczy i usta.
– Zycie płciowe studentów orientalistyki – kreska ust Andreae zrobiła się jeszcze cieńsza – bo, jak pan trafnie zauważył, „byli i tacy”, równie mało mnie interesuje, co pańskie…
Radcy kryminalnemu zdawało się, że dzwon wozu strażackiego, który przejeżdżał właśnie Ursulinenstrasse, rozkołysał się w jego piersi.
Wstał i podszedł do biurka profesora. Przycisnął mocno przeguby jego dłoni do oparć fotela i przysunął swoją twarz do koziej bródki.
– Słuchaj no, stary capie, może to ty zabiłeś siedemnastoletnią dziewczynę. Goniłeś ją, groteskowy karle, tak jak lubisz, w turbanie? Rozciąłeś kindżałem jej aksamitny brzuch? – Odsunął się od profesora i usiadł ponownie na krześle. Rozczesał pałacami zwilgotniałe włosy.