– Szanowny pan potrzebuje czegoś?
– Tak. Wyszedłem na chwilę do toalety, tymczasem moja partnerka zniknęła.
Ganimedes zmarszczył brwi i zaśpiewał:
– To żaden problem, dostanie pan nową.
Z Ogrodu Zoologicznego dochodzi fetor nawozu, niekiedy wzbijały się ku niebu ryki rozdrażnionych upałem zwierząt. Odra oddawała suchemu powietrzu resztki wilgoci.
Baron odrzucił piszczel i rozpoczął striptiz. Instrumentaliści uderzali w dzikiej pasji smyczkami w napięte struny. Baron zupełnie nagi przyprawił sobie wielką rudą brodę, a na głowę włożył piętrową czapę Nabuchodonozora. Niektórzy orgiaści opadli z sił i ślizgali się na własnym pocie. Inne pary, tercety i kwartety usiłowały – na próżno – zadziwiać się wymyślnymi pieszczotami. Anwaldt spojrzał ponad ciałami i napotkał uważny wzrok Nabuchodonozora, który tymczasem włożył ciężką złotą szatę. (Wyglądam jak karaluch na białym dywanie. Leżę sam, ubrany w spodnie wśród nagich ludzi. Nikt z nich nie jest sam. Nic dziwnego, że ten kutas tak mi się przygląda). Nabuchodonozor patrzył, instrumenty smyczkowe zamieniały się w instrumenty perkusyjne, jęczały kobiety w udawanej rozkoszy, wyli mężczyźni w wymuszonej ekstazie.
Anwaldt wił się pod uważnym wzrokiem barona. Postanowił przyjąć zaproszenie dwóch lesbijek, które od dłuższej chwili przyzywały go ku sobie. Nagle zjawił się Ganimedes prowadząc nieco zamroczoną platynową blondynkę w aksamitnej masce. Nabuchodonozor przestał się nim interesować. Dziewczyna przykucnęła przy sofie Anwaldta. Zamknął oczy. (Niech też coś mam z tej orgii). Niestety, jego oczekiwania nie zostały spełnione, zamiast delikatnych dłoni i ust dziewczyny, poczuł twarde zrogowaciałe palce przyciskające go mocno do sofy. Wielki ciemny mężczyzna z orlim nosem opierał ręce na bicepsach Anwaldta i wtłaczał go w sofę. Służący barona trzymał smoking Anwaldta i plik czarnych zaproszeń na bal. Napastnik otworzył usta, zionąc smrodem czosnku i tytoniu:
– Jak się tu znalazłeś? Pokaż zaproszenie!
Anwaldt słyszał już taki akcent, kiedy przesłuchiwał w Berlinie pewnego tureckiego restauratora zamieszanego w przemyt opium.
Leżał sparaliżowany nie tyle mocnym chwytem, ile widokiem dziwnego tatuażu na lewej dłoni napastnika. Pod wpływem stalowego uścisku między palcem wskazującym a kciukiem wysklepił się duży okrągły mięsień drgający przy najmniejszym poruszeniu. Drżenie mięśnia wprawiało w ruch starannie wytatuowanego skorpiona. Napastnik chciał jeszcze bardziej unieruchomić ofiarę, ale gdy przerzucał nogę przez sofę, aby usiąść okrakiem na policjancie, ten zgiął szybko nogę w kolanie i trafił amatora czosnku w czułe miejsce. Mężczyzna pod wpływem bólu oderwał rękę od ramienia Anwaldta, który odzyskawszy częściowo swobodę ruchów uderzył czołem w twarz przeciwnika.
Poczuł wilgoć na głowie. Wytatuowany stracił równowagę i spadł z sofy. Policjant pobiegł ku wyjściu. Nikogo nie zainteresowała bijatyka, kwartet wykonywał nadal oszalałe rondo, coraz więcej osłabionych ludzi zaległo mokry parkiet.
Jedyną przeszkodą, jaką Anwaldt musiał pokonać, był Ganimedes, który wymknął się wcześniej z sali i właśnie zamykał drzwi wejściowe. Anwaldt wymierzył mu mocnego kopniaka w pachę, drugi zadudnił po żebrach. Służący zdołał jednak zamknąć drzwi i wepchnąć klucz w otwór na listy. Klucz zabrzęczał z drugiej strony, na posadzce klatki schodowej. Trzeci cios, w głowę, pozbawił Ganimedesa przytomności. Anwaldt, nie mogąc się wydostać drzwiami, ruszył po wewnętrznych schodach na piętro apartamentu. Za sobą słyszał ciężki oddech cudzoziemca.
Huk strzału rozdarł powietrze i nieznacznie zaniepokoił odpoczywających po ciężkim trudzie orgiastów. Policjant poczuł ból w uchu i ciepłą krew na szyi. (Kurwa, znów nie mam pistoletu, deformował mi linię smokingu). Schylił się i porwał jeden z wielu ciężkich prętów przyciskających do schodów purpurowy chodnik. Kątem oka spostrzegł, że napastnik znów składa się do strzału. Huk rozległ się jednak dopiero, gdy Anwaldt znalazł się na piętrze. Kula nadkruszyła marmurową kolumienkę i przez chwilę rykoszetowała w kamiennej niszy. Policjant rzucił się ku drzwiom, w których tkwił duży klucz. Przekręcił go i wyskoczył na klatkę schodową. Ścigający był blisko. Kule biły po ceramicznych kafelkach pokrywających ściany.
Anwaldt zbiegał na oślep. Piętro niżej, przed głównym wejściem do mieszkania, stał jakiś spóźniony gość. Zza czarnej maski wymykały się sztywne, rude włosy. Zaalarmowany wystrzałami, trzymał w ręku rewolwer. Kiedy zobaczył Anwaldta i krzyknął „stać, bo strzelam!”, policjant kucnął, zamachnął się i rzucił prętem. Metalowa sztaba trafiła rudowłosego w czoło. Osuwając się na posadzkę, oddał w sufit dwa strzały. Posypał się deszcz tynku i kurzu. Anwaldt podniósł pręt i jednym susem przeskoczył poręcz. Znalazł się na kolejnym półpiętrze. Kamienica drżała od kanonady. Biegł, potykał się i padał, aż w końcu dopadł ostatniego półpiętra. Cofnął się gwałtownie: po schodach wchodzili czterej mężczyźni uzbrojeni w wielkie szufle do odgarniania śniegu. Anwaldt domyślił się, że do polowania dołączył stróż z trzema kolegami. Odwrócił się i otworzył okno na podwórze. Wyskoczył na oślep i spadł prosto na jakąś furmankę. Drzazgi nieheblowanych desek wkłuły się w ciało, piętę wykręcił przenikliwy ból. Kuśtykając biegł przez podwórze. Rozjarzyły się złe ślepia okien – był widoczny jak na dłoni. Huk wystrzałów wstrząsnął pustą studnią podwórza. Biegł pod ścianami kamienic. Usiłował dostać się do któregoś domu poprzez tylne drzwi. Niestety, wszystkie były zaryglowane. Pościg był blisko.
Anwaldt stoczył się po schodkach prowadzących w dół – do piwnicy kolejnego domu. Jeśli i tam drzwi będą zamknięte, to ścigający osaczą go w betonowym prostokącie. Ale ustąpiły. Anwaldt zaryglował się od wewnątrz, w momencie gdy znalazł się przy nich pierwszy prześladowca. Woń zgniłych ziemniaków, fermentującego wina i szczurzych odchodów była dla niego najmilszym zapachem.
Osunął się w dół po ścianie, ocierając sobie plecy o nieotynkowane cegły. Dotknął dłonią ucha. Targnął nim ostry dreszcz, gęsta krew znów spłynęła kroplami na szyję. Skręcona noga pulsowała ciepłym bólem. Na czole, u nasady włosów, tam gdzie napastnik rozciął mu skórę zębami, zastygała lepka galareta. Wiedząc, że zanim jego prześladowcy okrążą kwartał domów, minie kilka minut, usiłował wydostać się z labiryntu piwnicy.
Szedł w całkowitych ciemnościach, po omacku, płosząc nieliczne szczury i owijając twarz zwojami pajęczyny. Tracił poczucie czasu, ogarniała go senność. Pokonał ją skutecznie daleki odblask. Zlokalizował łatwo latarniany promień przebijający się przez zakurzone okienko. Otworzył je i po kilku nieudanych próbach wydostał się na zewnątrz, zdzierając sobie przy tym naskórek z brzucha i z żeber.
Zamknął okienko i rozejrzał się dookoła. Od chodnika i ulicy oddzielały go gęste krzaki, zza których dochodził tupot nóg kilku biegających tu i tam ludzi. Położył się na wznak na trawniku i ciężko oddychał. (Muszę przeczekać kilka godzin). Rozejrzał się i znalazł idealną kryjówkę. Balkon mieszkania na parterze obrośnięty był dzikim winem zwieszającym się do samej ziemi. Anwaldt wsunął się tam i poczuł, że opuszcza go przytomność.
Zbudziła go wilgoć ziemi i cisza dookoła. Kryjąc się między drzewami i ławkami nadodrzańskiej promenady przekradł się do zaparkowanego pod politechniką samochodu. Ledwo prowadził. Był obolały i pokrwawiony. Wchodząc na swoje piętro, trzymał się kurczowo poręczy. W kuchni nie zapalał światła, aby nie widzieć karaluchów. Wypił jednym haustem szklankę wody, rzucił w przedpokoju podarte spodnie od smokingu, otworzył okno w pokoju i runął w skłębioną pościel.
WROCŁAW, WTOREK 10 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Po przebudzeniu Anwaldt nie mógł oderwać ucha od poduszki. Zastygła krew tworzyła mocne spoiwo. Z trudem usiadł na łóżku. Na czubku głowy sztywno sterczały sklejone krwią włosy. Cały tors był odrapany i pokryty plamami sińców. Pięta bolała, spuchnięta kostka sfioletowiała. Podskakując na jednej nodze, zbliżył się do telefonu i zadzwonił do barona von der Maltena.