Литмир - Электронная Библиотека

Andrzej postawił swoją lampę na stole i jeszcze raz się rozejrzał. Taca z butelką i przewróconymi kieliszkami stała na półce pustego regału.

— Podaj — powiedział do Niemowy.

Niemowa rzucił się, chwycił tacę i postawił ją na stole obok lampy. Andrzej nalał koniaku do kieliszków. Kieliszki były tylko dwa. Sobie nalał do nakrętki.

— Bierzcie. Za życie.

Izia popatrzył na niego z aprobatą, wziął kieliszek i powąchał z miną znawcy.

— To jest coś! — uśmiechnął się. — A więc za życie! I to ma być życie? — zachichotał, stuknął się z Niemową i wypił. Oczy mu zwilgotniały. — Dobree… — powiedział lekko schrypniętym głosem.

Niemowa też wypił — jak wodę, bez żadnego zainteresowania. A Andrzej ciągle jeszcze stał z pełną nakrętką. Nie spieszył się. Coś chciał jeszcze powiedzieć, ale co — nie wiedział. Kolejny etap kończył się i zaczynał się nowy. I chociaż nie wierzył, żeby następny dzień mógł być lepszy, to mimo wszystko był realnością — realnością tym bardziej dotkliwą, że być może będzie to jeden z niewielu dni, jakie im pozostały. Andrzej po raz pierwszy czuł coś takiego i po raz pierwszy z taką siłą.

Nie wymyślił w końcu, co powiedzieć.

— Za życie — powtórzył tylko i wypił.

Potem zapalił gazową lampę pułkownika, wręczył ją Izi i obiecał, że jeśli tę też zepsuje, to oberwie.

Izia wyszedł mamrocząc coś obrażonym tonem. Andrzej cały czas zwlekał z wyjściem, z roztargnieniem rozglądał się po pokoju. Właściwie należało by tu poszperać, Dagan na pewno miał schowane dla pułkownika coś niecoś, ale szperanie właśnie w tym pokoju wydawało mu się jakieś takie… wstydliwe?

— Ależ Andrzeju, niech się pan nie krępuje — usłyszał nagle znajomy głos. — Martwi nie potrzebują niczego.

Niemowa siedział na brzegu stołu i machał nogą. Właściwie to już nie był Niemowa, a raczej — niezupełnie on. W dalszym ciągu miał na sobie tylko spodnie, a za szerokim pasem topór, ale jego skóra stała się sucha i matowa, twarz zaokrągliła się, na policzkach pojawił się zdrowy brzoskwiniowy rumieniec. To był Nauczyciel — we własnej osobie. Po raz pierwszy na jego widok Andrzej nie poczuł ani radości, ani nadziei, ani entuzjazmu. Poczuł tylko irytację i zakłopotanie.

— A, to znowu pan… — zawarczał, odwracając się do Nauczyciela plecami. — Dawno się nie widzieliśmy…

Podszedł do okna, przywarł czołem do ciepłej szyby i popatrzył w ciemność, słabo rozświetloną płomieniami dogasającej przyczepy.

— A my tu, jak pan widzi szykujemy się do śmierci.

— A to dlaczego? — zapytał wesoło Nauczyciel. — Żyć trzeba! Wie pan przecież, jak to jest — na śmierć nigdy nie jest za późno, zawsze za wcześnie.

— A jeśli nie znajdziemy wody?

— Znajdziecie. Zawsze znajdowaliście, to i teraz znajdziecie.

— No dobrze. Znajdziemy. I co, mamy spędzić przy niej resztę życia? To po co w takim razie żyć?

— A po co w ogóle się żyje?

— Też się właśnie ciągle zastanawiam: po co? Głupie było to moje życie. Idiotyczne… Kręciłem się przez cały ten czas jak gówno w przeręblu — ani na dół, ani do góry. Najpierw walczyłem za jakieś idee, potem za deficytowe dywany, a potem to już zupełnie zgłupiałem… ludzie przeze mnie zginęli…

— No, no, to niepoważne — powiedział Nauczyciel. — Ludzie zawsze giną. Co pan ma do tego? Zaczyna pan nowy etap, Andrzeju, i, według mnie, decydujący. W pewnym sensie to nawet dobrze, że tak się stało. Wcześniej czy później i tak musiało do tego dojść. Przecież ekspedycja była z góry skazana. Ale mógł pan zginąć przed przekroczeniem tej ważnej granicy…

— Ciekawe, co to za ważna granica? — uśmiechnął się Andrzej. Odwrócił się do Nauczyciela przodem. — Idee już były — cała ta bieganina wokół społecznego szczęścia i temu podobne brednie dla smarkaczy… Karierę już robiłem, dziękuję, wystarczy, dosyć mam naczelnikowania… Więc co mi się jeszcze może przydarzyć?

— Zrozumienie! — powiedział Nauczyciel, lekko podnosząc głos.

— Co — zrozumienie? Zrozumienie czego?

— Zrozumienie — powtórzył. — Tego właśnie nie miał pan nigdy — zrozumienia!

— Tego waszego zrozumienia mam teraz potąd! — Andrzej postukał się kantem dłoni po grdyce. — Teraz już wszystko rozumiem. Trzydzieści lat do tego zrozumienia dochodziłem i w końcu doszedłem. Ani ja nikomu nie jestem potrzebny, ani mnie nikt nie jest potrzebny. Czy jestem, czy mnie nie ma, czy walczę, czy leżę na kanapie — bez różnicy. Nic nie można zmienić, nic nie można naprawić. Można się tylko urządzić, lepiej albo gorzej. Nie mam żadnego wpływu na to, co się dzieje. Oto wasze zrozumienie, więcej nie ma tu nic do rozumienia… Lepiej niech mi pan powie, co ja mam z tym zrozumieniem zrobić? Zakisić go na zimę czy teraz zjeść?

Nauczyciel pokiwał głową.

— Otóż to. To właśnie jest ostatnia granica: co zrobić ze zrozumieniem? Jak z nim żyć? Bo przecież żyć mimo wszystko trzeba!

— Żyć to trzeba, jak się nie rozumie! — powiedział gniewnie Andrzej. — A jak już się zrozumie, to trzeba umrzeć! I gdybym tylko nie był takim tchórzem… gdyby tylko nie wyła we mnie ta przeklęta protoplazma, wiedziałbym, co mam zrobić. Znalazłbym mocny sznurek…

Zamilkł.

Nauczyciel wziął butelkę, ostrożnie nalał do jednego kieliszka, potem do drugiego i w zadumie zakręcił butelkę.

— A więc, zacznijmy od tego, że nie jest pan tchórzem — powiedział. — I sznurka nie użył pan nie dlatego, że się pan boi… gdzieś w podświadomości, i zapewniam, że nie tak znowu głęboko, siedzi w panu nadzieja, mało tego, pewność, że można żyć nawet ze zrozumieniem. I to nieźle żyć. Ciekawie. — Zaczął przesuwać paznokciem w stronę Andrzeja jeden z kieliszków. Niech pan sobie przypomni, jak ojciec zmuszał pana do przeczytania Wojny światów — jak pan nie chciał, jak się pan złościł, jak chował przeklętą książkę pod kanapę, żeby wrócić do ilustrowanego Barona Münchhausena… Wells pana nudził, robiło się panu od niego niedobrze, nie wiedział pan, po jaką cholerę on panu, nie chciał go pan… A potem przeczytał pan tę książkę dwanaście razy, nauczył się jej na pamięć, rysował do niej ilustracje, nawet próbował pan napisać dalszy ciąg…

— No i co? — zapytał posępnie Andrzej.

— Coś takiego zdarzało się panu nieraz! — przypomniał Nauczyciel. — I jeszcze nieraz się zdarzy. Dopiero co wbito w pana zrozumienie, mdli pana od niego, nie wie pan, po co ono panu, nie chce go pan… — Wziął swój kieliszek. — Za dalszy ciąg! — wykrzyknął.

Andrzej podszedł do stołu, podniósł do ust swój kieliszek i z dobrze znaną ulgą poczuł, jak znowu rozpraszają się wszystkie ponure wątpliwości, jak pojawią się nikłe światełko w tej, wydawałoby się, nieprzeniknionej ciemności. Trzeba wypić i wesoło uderzyć pustym kieliszkiem w stół, i powiedzieć coś energicznego, raźnego, i wziąć się do roboty… Ale w tym momencie ktoś trzeci, kto do tej pory zawsze milczał, nie odzywał się przez trzydzieści lat — może spał, a może leżał pijany, a może mu wszystko wisiało — nagle zachichotał i wymówił coś bezsensownego: „Ti li li, ti li li!…”

Andrzej wylał koniak na podłogę, rzucił kieliszek na tacę, włożył ręce do kieszeni i powiedział:

— Zrozumiałem coś jeszcze, Nauczycielu… Niech pan pije na zdrowie, ja nie mam ochoty. — Nie mógł dłużej patrzeć na tę rumianą twarz. Odwrócił się do niego tyłem i znowu podszedł do okna. — Za bardzo mi pan przytakuje, Nauczycielu. Zbyt bezceremonialnie mi pan przytakuje, panie Woronin drugi, moje ty sumienie, żółte, gumowe, moja ty zużyta prezerwatywo… Wszystko ci się, Woronin, podoba, wszystko cię, kochany, urządza. Najważniejsze żebyśmy my zdrowi byli, oni niech sobie zdychają. Jak się żarcie skończy, to Katzmana zastrzelę, nie? Ładnie, nie ma co!

Drzwi za plecami skrzypnęły. Andrzej obejrzał się. Pokój był pusty. I kieliszki były puste, i butelka też, i w piersiach też było jakoś tak pusto, jakby wycięto mu coś wielkiego, coś, do czego się przyzwyczaił. Może guz. A może serce…

Przywykając powoli do tego nowego wrażenia, Andrzej podszedł do łóżka pułkownika, zdjął z gwoździa pas z pistoletem, opasał się nim, zacisnął go z całej siły i przesunął kaburę na brzuch.

86
{"b":"111027","o":1}