Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy patrzyli i nie mogli się napatrzeć, nawet Niemowa. Potem odezwał się Pak:
— Chyba powinniśmy stąd odejść…
— To jest ten wasz panteon? — zapytał Andrzej, żeby cokolwiek powiedzieć, a Izia odezwał się z oburzeniem:
— Nie rozumiem! Co z nimi — wszystkie się po mieście wałęsają? To dlaczego ich nie widzieliśmy? Przecież powinny ich być tysiące, tysiące!…
— Miasto Tysiąca Posągów — powiedział Pak.
Izia szybko odwrócił się do niego.
— Co, taka legenda też istnieje?
— Nie, ale tak bym to nazwał.
— Ale, ale! — wykrzyknął Andrzej, którego olśniła nieoczekiwana myśl. — Jak my tędy przejedziemy naszymi ciągnikami? Żadnego dynamitu nie starczy, żeby te pachołki wyrównać…
— Myślę, że powinna być jakaś droga dookoła placu — powiedział Pak. — Nad urwiskiem.
— Idziemy? — zapytał Izia. Niecierpliwił się.
Poszli prosto do panteonu, klucząc pomiędzy postumentami po bruku, który tutaj był rozbity i pokruszony na biały, mieniący się w słońcu pył. Od czasu do czasu zatrzymywali się, nachylali albo stawali na palcach i czytali napisy na postumentach. Napisy były tak dziwne, że aż ogarniała ich konsternacja.
„Na dziewiąty dzień od uśmiechu błogosławienie Muskulus gluteus twojego uratowały ich. Wzniosło się słońce i zgasła zorza miłości, ale”. Albo po prostu: „Kiedy!” Izia chichotał i pohukiwał, bił pięścią w dłoń, Pak uśmiechał się, kręcąc głową, a Andrzej czuł się niezręcznie. Ta wesołość wydawała mu się nie na miejscu, nawet nieprzyzwoita, ale te uczucia były dość niesprecyzowane, więc tylko niecierpliwie poganiał ich:
— Dosyć, starczy — powtarzał. — Chodźmy. No, co jest? Spóźniamy się, tak nie można…
Szlag go trafiał, jak patrzył na tych idiotów — rzeczywiście, znaleźli sobie powód do śmiechu. A oni co chwila przystawali, wodzili brudnymi palcami po wytłoczonych literach, szczerzyli zęby, wygłupiali się. W końcu machnął na nich ręką. Gdy zdał sobie sprawę, że ich głosy zostały daleko w tyle i nie można zrozumieć tego, co mówią, poczuł ogromną ulgę
Od razu lepiej bez tej idiotycznej świty, pomyślał zadowolony. W końcu jakoś sobie nie przypominam, żeby ich zapraszano. Coś tam się o nich mówiło, ale co? Czy proszono ich, żeby włożyli mundury galowe, czy może żeby w ogóle nie przychodzili… A zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Ostatecznie posiedzą trochę na dole. Pak to jeszcze, ale jak Izia zacznie czepiać się słów albo, nie daj Boże, sam będzie chciał przemawiać… Nie, nie, już lepiej bez nich, prawda, Niemowo? Trzymaj się za moimi plecami, o tak, z prawej strony, i rozglądaj się uważnie! Tu nie wolno nic przegapić. Pamiętaj, należymy do prawdziwych oponentów, to nie jakiś tam Kechada czy Chnojpek. Masz, weź automat, ja potrzebuję swobody ruchów, i w ogóle nie wypada przecież pchać się na katedrę z automatem — chwała Bogu, nie jestem Heigerem… chwileczkę, a gdzie moje tezy? Masz babo placek! Co ja bez nich zrobię?…
Panteon górował nad nim i nad wszystkimi swoimi kolumnami, rozbitymi, wyszczerbionymi stopniami, wyszczerzonymi zardzewiałą armaturą. Spoza kolumn ciągnęło lodowatym chłodem; tam było ciemno, dolatywał zapach oczekiwania i rozkładu. Gigantyczne złocone skrzydła drzwi już były otwarte, pozostawało tylko wejść. Andrzej wchodził powoli po schodach, uważając, żeby nie daj Boże się nie potknąć, nie upaść na oczach wszystkich. Przez cały czas obmacywał kieszenie, ale tez nigdzie nie było. Oczywiście, zostały w metalowej skrzyni… nie, w nowej marynarce, chciałem przecież włożyć nową marynarkę, a potem zdecydowałem, że tak będzie bardziej efektownie…
…Do diabła, co ja bez nich zrobię? — pomyślał wchodząc do ciemnego westybulu. Co tam było w tych moich tezach? — myślał stąpając ostrożnie po podłodze z czarnego marmuru. Zdaje się, że coś o wielkości, przypomniał sobie, wytężając pamięć. Jednocześnie czuł, jak lodowaty chłód wpełza mu pod koszulę. W westybulu było bardzo zimno, mogli byli uprzedzić, mimo wszystko na dworze lato, poza tym mogli posypać podłogę piaskiem, ręce by im nie odpadły, a tak to nawet pośliznąć się można…
…No, myślał, i co teraz, w prawo, w lewo? Ach, tak, pardon… Znaczy się tak. Po pierwsze, było tam o wielkości, myślał, idąc w stronę zupełnie ciemnego korytarza. O, dywan to już zupełnie co innego. Jednak! Ale żeby światło jakieś, to już nie pomyśleli. U nich to tak zawsze: albo postawią jakieś pochodnie czy nawet jupitery, albo tak jak tutaj… A więc — wielkość.
…Mówiąc o wielkości, przypominamy sobie tak zwane wielkie imiona. Archimedes. Bardzo dobrze! Syrakuzy, eureka, łaźnie… czyli, wanny. Nago. Dalej. Atylla! Wenecki doża. To znaczy, proszę o wybaczenie: to Otello był weneckim dożą. Atylla to król Hunów. Jedzie. Niemy i mroczny jak mogiła… Ale po co aż tak daleko sięgać po przykłady? Piotr! Wielkość. Wielki. Piotr Wielki. Pierwszy. Piotr Drugi i Piotr Trzeci już nie byli wielcy. Bardzo możliwe, że dlatego że to nie byli pierwszymi. Wielki i pierwszy bardzo często Występują jako synonimy. Chociaaaaż… Katarzyna Druga, Wielka. Druga, ale Wielka. Ten wyjątek warto zaznaczyć. Często będziemy mieć do czynienia z wyjątkami tego rodzaju, które, jak to się mówi, tylko potwierdzają regułę…
Mocno splótł ręce za plecami, oparł podbródek o pierś i wysuwając dolną wargę, kilka razy przeszedł się tam i z powrotem, za każdym razem elegancko omijając swój taboret. Potem odsunął stołek nogą, oparł napięte palce o blat, ściągnął brwi i popatrzył ponad słuchaczami.
Stół — zupełnie pusty, obity szarą cynkowaną blachą — ciągnął się przed nim jak szosa. Drugiego końca w ogóle nie było widać. W żółtawej mgle migotały tam kołysane przeciągiem ogniki świec. Andrzej z przelotną irytacją pomyślał, że do licha, to nie w porządku, że już kto jak kto, ale on powinien widzieć, kto siedzi na końcu stołu. Zobaczenie go jest dużo ważniejsze, niż tych tu… A zresztą, to nie mój kłopot…
Z roztargnieniem i wyrozumiałością obejrzał rzędy tych. Spokojnie zasiadali po obu stronach stołu, zwracając ku niemu uważne twarze — kamienne, mosiężne, miedziane, złote, brązowe, gipsowe, agatowe… i jakie tam oni mogą mieć jeszcze twarze. Na przykład srebrne. Albo, powiedzmy, nefrytowe… Niewidzące oczy patrzyły nieprzyjemnie. I w ogóle, co mogło być przyjemnego w tych masywnych cielskach, których kolana sterczały metr, a czasem dwa nad stołem? Dobrze chociaż, że się nie ruszali i milczeli. Jakikolwiek ruch byłby teraz nie do zniesienia. Andrzej z. rozkoszą, a nawet pewną zachłannością słuchał, jak upływają ostatnie sekundy wspaniale zaplanowanej pauzy.
— Ale jaka jest reguła? Na czym polega? Na czym polega jej substancjonalna istota, immanentna tylko jej i żadnemu innemu predykatowi?… Obawiam się, że będę tu musiał mówić o rzeczach, których nie jesteście przyzwyczajeni słuchać i które mogą być dla was nieprzyjemne… Wielkość! Ach, jakże dużo już o niej powiedziano, narysowano, zatańczono i zaśpiewano! Czym byłby gatunek ludzki bez kategorii wielkości? Banda gołych małp, w porównaniu z którymi nawet szeregowy Chnojpek wydawałby się wykwitem wysoko rozwiniętej cywilizacji. Czyż nie tak?… Przecież każdy oddzielnie wzięty Chnojpek nie zna miary rzeczy. Natura nauczyła go tylko konsumpcji i rozmnażania się. Każde inne działanie wspomnianego Chnojpeka nie może zostać przez niego samodzielnie ocenione ani jako dobre, ani jako złe, ani jako pożyteczne, ani jako zbędne czy szkodliwe. I właśnie dlatego dany Chnojpek wcześniej czy później trafia pod sąd wojenno-polowy, który to sąd decyduje, co z nim zrobić… W ten sposób brak osądu wewnętrznego słusznie wypełniany jest obecnością sądu zewnętrznego, na przykład wojenno-polowego… Jednakże, panowie, społeczeństwo złożone z Chnojpeków oraz, niewątpliwie, z Wywłok, po prostu nie było w stanie udzielić tyle uwagi sądowi zewnętrznemu — nieważne, czy był to sąd wojenno-polowy, czy sąd przysięgłych, tajny sąd inkwizycji czy sąd Lyncha, sąd skorupkowy czy też tak zwany sąd honorowy. Nie mówiąc już o sądach koleżeńskich i innych… Należało znaleźć taką formułę organizacji tego chaosu, składającego się z narządów płciowych i trawiennych, tak Chnojpeków, jak i Wywłok, taką formę tego wszechświatowego burdelu, żeby chociaż część funkcji wspomnianych sądów zewnętrznych była przekazana osądowi wewnętrznemu. I właśnie wtedy przydała się kategoria wielkości! Chodzi o to, panowie, że w ogromnym i absolutnie amorficznym tłumie Chnojpeków, w ogromnym i jeszcze bardziej amorficznym tłumie Wywłok od czasu do czasu pojawiają się jednostki, dla których sens życia nie ogranicza się tylko do funkcji seksualnych i trawiennych. Pojawia się trzecia potrzeba! Takiemu osobnikowi nie wystarcza strawienie czegoś tam i korzystanie z czyichś tam wdzięków. On chciałby jeszcze coś stworzyć i to coś takiego, czego wcześniej, przed nim, nie było. Na przykład strukturę instancyjną albo, powiedzmy, hierarchiczną. Jakiegoś koziorożca na ścianie. Z jajami. Albo mit o Afrodycie… Po co mu to wszystko — tego to już nawet on sam nie wie. No bo po co właściwie takiemu Chnojpekowi zrodzona z piany Afrodyta, albo taki koziorożec? Z jajami. Istnieją oczywiście pewne hipotezy, o, i to sporo! Przecież koziorożec to w sumie góra mięsa. Nie mówiąc już o Afrodycie… Właściwie, szczerze mówiąc, pochodzenie tej trzeciej potrzeby jest ciągle dla naszej materialistycznej nauki zagadką. Ale w tej chwili nie to powinno nas interesować. W tej chwili co jest dla nas najważniejsze? To, że w szarym tłumie nagle pojawia się jednostka, która nie chce zadowolić się owsianką czy brudną Wywloką z nogami obsypanymi kurzajkami, a więc nie zadowala się powszechnie dostępnym realizmem. Zaczyna idealizować, abstrahować, jej wyobraźnia przemienia owsiankę w soczystego koziorożca z sosem czosnkowym, a Wywłokę w przepiękną, czysto wymytą kobietę z biodrami — kobietę z oceanu. Z wody… Mój Boże! Przecież taki człowiek jest bezcenny! Takiego człowieka należy postawić gdzieś wysoko i przyprowadzać do niego Chnojpeków i Wywłoki całymi stadami, żeby się nauczyli, gdzie jest ich miejsce. A co, łajdaki, umiecie tak jak on? Ty, ty, rudy, zawszony, umiesz narysować kotlet i to tak, żeby ślinka pociekła? Albo chociaż wymyślić dowcip? Nie umiesz? To gdzie się tu, bydlaku, pchasz? Z nim chcesz się równać? Do pługa, do pługa! Ryby łowić, muszlami handlować!…