Литмир - Электронная Библиотека

Przy drugim traktorze krzątali się kierowcy z Ellizauerem na czele. Kierowcy byli niedbale ubrani, Ellizauer zaś miał na głowie gigantyczny kapelusz z szerokim rondem. Obok nich stało jeszcze dwóch żołnierzy — coś tam doradzali, często spluwając.

Andrzej popatrzył na ulicę. Pusto. Rozpalone powietrze drży nad jezdnią. Dalej niż na sto metrów nic nie widać — jak w wodzie.

— Izia! — zawołał.

Izia i Pak obejrzeli się i wstali. Koreańczyk podniósł z jezdni i włożył pod pachę swój mały automat samoróbkę.

— Co, już? — zapytał wesoło Izia.

Andrzej kiwnął głową i poszedł przed siebie.

Wszyscy na niego patrzyli: Permiak, mrużący oczy przed słońcem; przygłupiasty Ungern, przestraszony, z wiecznie otwartymi ustami; ponury Goryl — Jackson, powoli wycierający ręce kawałkiem pakuł… Ellizauer, przypominający brudny, obszarpany grzybek z placu zabaw, z bardzo uroczystą i współczującą miną przyłożył dwa palce do ronda kapelusza. Spluwający żołnierze przestali spluwać, wymienili przez zęby ciche uwagi i zgodnie się wycofali. Tchórzycie, łajdaki, mściwie pomyślał Andrzej. Jakbym was teraz dla zgrywy zawołał — pełno w gaciach…

Minęli wartownika, który pospiesznie stanął na baczność, i zaczęli iść po bruku: najpierw Andrzej z automatem na ramieniu, zaraz za nim Niemowa z plecakiem, w którym były cztery konserwy, paczka sucharów i dwie butelki z wodą. Z tyłu, jakieś sześć metrów za nimi, klapał rozwalonymi butami Izia — na plecach miał pusty plecak, w jednej ręce trzymał plan, a drugą gorączkowo obmacywał kieszenie, jakby sprawdzając, czy czegoś nie zapomniał. Ostami szedł Koreańczyk Pak — lekko, krokiem człowieka przywykłego do długich marszów. Pod pachą miał automat z krótką lufą.

Na rozżarzonej ulicy słońce paliło łopatki i plecy. Od ścian domów leniwymi falami napływał upał. Wiatru nie było zupełnie.

Z tyłu, w obozie, włączyli nieszczęsny silnik — Andrzej nie obejrzał się. Nagle poczuł się wolny. Na kilka wspaniałych godzin znikli z jego życia cuchnący żołnierze z ich prostą, niezrozumiałą psychologią, obrzydły Kechada z swoimi widocznymi jak na dłoni intrygami, wstrętne troski o cudze obtarte nogi, o cudze skandale i bójki, o to, że ktoś wymiotuje — może to zatrucie? — a ktoś ma krwawą biegunkę — może to dyzenteria?… Żeby was wszystkich szlag trafił, myślał Andrzej w uniesieniu. Żebym was jak najdłużej na oczy nie widział. Boże, jak mi bez was dobrze!…

Co prawda, od razu przypomniał sobie o podejrzanym Koreańczyku i na sekundę jasne niebo wolności zasnuło się chmurami nowych kłopotów i podejrzeń. Ale natychmiast lekkomyślnie machnął na to ręką. Koreańczyk jak Koreańczyk. Człowiek spokojny, nigdy na nic się nie skarży. Dalekowschodni wariant Józefa Katzmana, to wszystko… Przypomniał sobie, jak brat opowiadał mu kiedyś, że wszystkie narody Dalekiego Wschodu, a zwłaszcza Japończycy, mają do Koreańczyków taki stosunek, jak wszystkie narody Europy, a zwłaszcza Rosjanie i Niemcy, do Żydów. Teraz wydało mu się to zabawne. Nagle, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie o Kaneko… Tak, Kaneko by się tu przydał, wujek Jura, Donald… Hę, hę… Gdyby udało mu się namówić na tę ekspedycję wujka Jurę, wszystko wyglądałoby teraz zupełnie inaczej…

Przypomniał sobie, jak na dzień przed wymarszem specjalnie wykroił kilka godzin, wziął od Heigera limuzynę z kuloodpornymi szybami i pojechał do wujka Jury. Jak pili w wielkiej, piętrowej chałupie, w której było tak czysto, jasno, tak apetycznie pachniało miętą, domowym dymem, świeżym chlebem. Pili samogon, zagryzali prosiakiem w galarecie i chrupiącymi ogórkami małosolnymi, jakich Andrzej nie jadł od Bóg wie jak dawna, obgryzali baranie żeberka, maczali kawałki chleba w przesiąkniętym zapachem czosnku sosie… A potem tęga Holenderka Marta, żona wujka Jury, ciężarna już trzeci raz, wniosła gwiżdżący samowar, za który swego czasu wujek Jura oddał wóz chleba i wóz ziemniaków, i długo, z namaszczeniem pili herbatę, pojadając przy tym jakieś nieznane konfitury — pocili się, odpoczywali, ocierali mokre twarze czystym, wyszywanym ręcznikiem.. A wujek Jura przez cały czas dudnił: „Nic to, bracie, teraz to można nawet nieźle żyć… Przywożą mi tu codziennie pięciu pasożytów z obozu, wychowuję ich przez pracę, sił nie żałuję — a jak co, od razu w zęby — ale za to żrą u mnie to, co i ja, nie myśl sobie, że jestem jakimś tam wyzyskiwaczem”. A przy pożegnaniu, gdy Andrzej już wsiadał do samochodu, wujek Jura, ściskając jego dłoń w swoich grabach, które zmieniły się w jeden wielki odcisk, powiedział, szukając oczami jego wzroku: „Przebaczysz mi, Andrzej, ja wiem… Wszystko bym zostawił, i babę swoją bym zostawił… Ale tych dwóch nie mogę zostawić, nie mogę”… — i wskazał wielkim palcem na dwóch białowłosych chłopczyków, którzy po cichu, żeby ich nie usłyszano, tłukli się za gankiem.

Andrzej odwrócił się. Obozu nie dało się już zobaczyć, zasłoniło go drgające powietrze. Terkotanie silnika też ledwie było słychać — jak przez watę. Izia szedł obok Paka, machał mu przed nosem planem i krzyczał coś o skali. Pak nie kłócił się z nim. Uśmiechał się tylko, a gdy Izia chciał się zatrzymać, żeby rozłożyć plan i pokazać mu wszystko czarno na białym, delikatnie brał go za łokieć i ciągnął do przodu. Poważny człowiek, bez dwóch zdań, Gdyby był taki sam i pod innymi względami, można by całkowicie na nim polegać. Ciekawe, co tam wynikało między nim a Heigerem? To prawda, są zupełnie różni…

Pak uczył się w Cambridge i miał tytuł doktora filozofii. Po powrocie do Korei Południowej wziął udział w jakichś studenckich wystąpieniach przeciwko reżymowi i Li Syng Manwsadził go do mamra. Stamtąd w pięćdziesiątym roku wyzwoliła go północnokoreańska armia. Napisano o nim w gazetach jako o prawdziwym synu narodu koreańskiego, który nienawidzi kliki Li Syng Mana i amerykańskich imperialistów. Zrobili go zastępcą rektora, a po miesiącu znowu wsadzili do pudła, gdzie bez przedstawienia zarzutów przetrzymano go aż do desantu w Czemulpo, kiedy to wiezienie zaczęła ostrzeliwać Pierwsza Dywizja Kawaleryjska, która gnała na północny wschód. W Seulu było piekło, Pak nie liczył już, że uda mu się przeżyć, i wtedy właśnie zaproponowano mu udział w Eksperymencie.

Do Miasta trafił na długo przed Andrzejem, dwadzieścia razy zmieniał zawód, wszedł oczywiście w konflikt z merem, wreszcie trafił do podziemnej organizacji inteligentów, popierającej wówczas ruch Heigera. Potem coś tam zaszło miedzy nim i Heigerem. Tak czy inaczej, jeszcze na dwa lata przed Przewrotem większa część konspiratorów potajemnie opuściła Miasto i udała się na północ. Mieli szczęście: na trzysta pięćdziesiątym kilometrze znaleźli w ruinach „pocisk czasów” — potężną metalową cysternę, załadowaną przeróżnymi przedmiotami kultury i wzorcami technologii. Miejsce było dobre — woda, żyzna gleba pod samą Ścianą, sporo ocalałych budynków. Zostali tam.

Nie mieli pojęcia o tym, co zaszło w Mieście, więc gdy pojawiły się opancerzone traktory ekspedycji, myśleli, że jadą po nich. Na szczęście w głupiej i zajadłej strzelaninie zginął tylko jeden człowiek. Pak poznał Izie, swojego starego przyjaciela, i zrozumiał, że to pomyłka… A potem poprosił Andrzeja o możliwość przyłączenia się do ekspedycji. Powiedział, że powoduje nim ciekawość i że już od dawna planował wyprawę na pomoc, ale emigranci nie mieli na to środków. Andrzej niespecjalnie mu wierzył, ale zabrał ze sobą. Wydawało mu się, że Pak ze swoją wiedzą będzie użyteczny — tak rzeczywiście było. Robił dla ekspedycji, co tylko mógł, wobec Andrzeja zawsze był serdeczny i uprzedzająco grzeczny, dla Izi tym bardziej, ale wyciągnąć z niego czegokolwiek nie umieli. Ani Andrzej, ani nawet Izia nie dowiedzieli się, skąd ma tyle mitycznych i prawdziwych informacji o dalszej drodze, po co właściwie przyłączył się do ekspedycji i co w ogóle myślał — o Heigerze, o Mieście, o Eksperymencie… Pak nigdy nie podtrzymywał rozmowy na tematy abstrakcyjne.

Andrzej przystanął i, doczekawszy się na swoją ariergardę, zapytał:

78
{"b":"111027","o":1}