— Twoim zdaniem — odpowiedział Izia. — Ale nie ty jesteś prezydentem.
Andrzej sięgnął do metalowej skrzyni, wyjął płaską piersiówkę ze spirytusem i odkręcił nakrętkę.
— Czy ty sobie wyobrażasz — powiedział Izia — że Heiger pozwoli na to, żeby pod jego bokiem powstała dobrze uzbrojona, silna kolonia? Dwie setki zahartowanych, twardych facetów zaledwie trzysta kilometrów od Szklanego Domu… To oczywiste, że nie da im żyć. A to oznacza, że muszą pójść dalej na północ. Dokąd?
Andrzej ochlapał spirytusem ręce i z całych sił zaczął je rozcierać.
— Boże, jak mam dosyć tego brudu… — zamamrotał ze wstrętem. — Nie masz pojęcia…
— Taak, brud — powiedział Izia z roztargnieniem. — Brud to nie cukier… Powiedz mi, czemu ty przez cały czas czepiasz się Paka? Co on ci zrobił? Znam go od dawna, niemal od pierwszego dnia. To szalenie uczciwy, bardzo kulturalny człowiek. Coś się go uczepił? Tylko twoją zwierzęcą nienawiścią do inteligencji można wytłumaczyć te nie kończące się jezuickie przesłuchania. Jeśli już tak koniecznie musisz wiedzieć, kto rozprzestrzenia plotki, to przesłuchuj swoich informatorów, Pak nie ma z tym nic wspólnego…
— Nie mam informatorów — odparł zimno Andrzej.
Zamilkli. Potem Andrzej nieoczekiwanie dla samego siebie powiedział:
— Szczerze?
— No? — zapytał chciwie Izia.
— Cóż, ostatnio mam wrażenie, że ktoś chce przerwać naszą ekspedycję. Zupełnie przerwać, rozumiesz? Nie chodzi o to, żebyśmy zawrócili i poszli do domu, lecz o to, żeby nas zabić. Zniszczyć. Żebyśmy przepadli bez wieści.
— Noo, stary!… — zawołał Izia. Jego palce ze skrzypem grzebały w brodzie, szukając brodawki.
— Tak, tak! Przez cały czas próbuję zrozumieć, komu na tym zależy, i wychodzi na to, że zależy na tym twojemu Pakowi. Cicho! Pozwól mi mówić! Jeśli przepadniemy bez wieści, Heiger niczego się nie dowie — ani o kolonii, ani o niczym innym… A drugą taką ekspedycję nieprędko zorganizuje. I wtedy nie będą musieli iść na północ, porzucać zagrzanego miejsca… Tak mi właśnie wychodzi, rozumiesz?
— Moim zdaniem, oszalałeś! — zawołał Izia. — Skąd ci się to wzięło? Jeśli chodzi o zawrócenie, to do tego nie trzeba żadnych przeczuć. Wszyscy chcą wracać… Ale skąd ci przyszło do głowy, że chcą nas załatwić?
— Nie wiem! Mówię ci przecież, że to takie wrażenie… — zamilkł. — W każdym razie to był dobry pomysł, żeby wziąć ze sobą Paka na ten zwiad. Beze mnie nie ma co robić w obozie.
— Co on tu ma do rzeczy?! — wrzasnął Izia. — No, pomyślże, chociaż raz rusz głową! Pozabija nas i co dalej? Osiemset kilometrów na piechotę? Bez wody?!
— A skąd ja mam wiedzieć? — odciął się Andrzej. — Może umie prowadzić traktor.
— Jeszcze tylko brakuje, żebyś zaczął podejrzewać Wywlokę — powiedział Izia. — Jak w bajce o królu Dadonie… Szamachańska królowa.[4]
— Taak… Wywłoka… — powiedział w zadumie Andrzej. — Kto ją tam wie… I ten Niemowa… Kim on jest? Skąd się wziął? Dlaczego chodzi za mną krok w krok jak pies? Nawet do toalety… A wiesz, że on już tutaj był?
— Też mi odkrycie! — wykrzyknął z pogardą Izia. — Już dawno to zrozumiałem. Ci bez języków przyszli z północy…
— Może to właśnie tutaj obcięli im języki? — zapytał Andrzej półgłosem.
Izia popatrzył na niego.
— Napijmy się, co? — zaproponował.
— Nie ma czym rozcieńczyć.
— To może ci Wywłokę przyprowadzić?
— Idź do diabła… — Andrzej wstał i krzywiąc się poruszał w bucie obtartą nogą. — Dobra, pójdę, zobaczę, co tam słychać — poklepał się po pustej kaburze. — Masz pistolet?
— Gdzieś mam. A co?
— Dobra, pójdę bez.
Wyjmując po drodze latarkę, Andrzej wyszedł na korytarz. Na jego widok Niemowa wstał. Z prawej strony, zza uchylonych drzwi, z głębi mieszkania dobiegała niegłośna rozmowa. Andrzej przystanął.
— … W Kairze, Dagan, w Kairze! — mówił z naciskiem pułkownik. — Teraz widzę, że wszystko pan zapomniał, Dagan. Dwudziesty pierwszy pułk strzelców z Yorkshire, a dowodził nim wtedy staruszek Bili, piąty baronet Stratford.
— Za pozwoleniem, panie pułkowniku — mówił z szacunkiem Dagan. — Możemy odwołać się do pamiętników pana pułkownika…
— Nie trzeba żadnych pamiętników, Dagan! Proszę się zająć swoim pistoletem. Obiecał mi pan jeszcze poczytać…
Andrzej wyszedł na klatkę schodową i jak na słup telegraficzny wpadł na Ellizauera, który palił papierosa, schylony i oparty tyłem o metalową poręcz.
— Ostatni przed snem? — zapytał Andrzej.
— Tak jest, panie radco. Zaraz się kładę.
— Niech się pan kładzie jak najszybciej — powiedział Andrzej, mijając go. — Wie pan: więcej śpisz, mniej grzeszysz.
Ellizauer zachichotał z szacunkiem. Drągal jeden, pomyślał Andrzej. A spróbuj się nie wyrobić w ciągu tych trzech dni, to ciebie zaprzęgnę do przyczepy…
Najniżsi stopniem kwaterowali na parterze (ale srać to się nauczyli na wyższych piętrach). Nie było słychać rozmów — najwidoczniej wszyscy, albo prawie wszyscy, już spali. Z otwartych dla przewiewu drzwi wychodzących na westybul mieszkań dobiegało chrapanie, senne pocmokiwanie, mamrotanie i ochrypły kaszel.
Andrzej zajrzał najpierw do mieszkania po lewej. Tutaj byli wojskowi. W malutkim pokoiku bez okien świeciło się światło. Sierżant Vogel w samych majtkach i zsuniętej na kark czapce siedział przy stoliku i starannie pisał jakiś wykaz. W wojsku panował porządek: drzwi od pokoiku były otwarte na oścież, żeby nikt nie mógł wejść czy wyjść niezauważony. Słysząc kroki, sierżant szybko podniósł głowę i zaczął wpatrywać się w ciemność, osłaniając twarz przed światłem lampki.
— To ja, Vogel — powiedział Andrzej półgłosem i wszedł.
Sierżant błyskawicznie przysuną mu krzesło. Andrzej usiadł i rozejrzał się. Tak, w wojsku był porządek. Wszystkie trzy bidony z wodą stały tutaj. Skrzynki z konserwami i sucharami na jutrzejsze śniadanie — również. I skrzynka z papierosami. Pięknie wyczyszczony pistolet sierżanta leżał na stole. Powietrze w pokoju było ciężkie, obozowo-polowe, przesiąknięte zapachem mężczyzn. Andrzej położył rękę na oparciu krzesła.
— Co na śniadanie, sierżancie? — zapytał.
— Jak zwykle, panie radco — zdziwił się Vogel.
— Niech pan wymyśli coś innego niż zwykle — powiedział Andrzej. — Może ryż z cukrem na gęsto… Są jeszcze owoce konserwowe?
— Można by ryż z suszonymi śliwkami — zaproponował sierżant.
— Niech będzie ze śliwkami. Wody niech pan wyda podwójną porcję. I po pół tabliczki czekolady. Czekolada jeszcze jest?
— Jeszcze trochę zostało — odparł niechętnie sierżant.
— No to niech pan wyda… To ostatnia skrzynka papierosów? — Tak jest.
— No cóż, trudno. Jutro — tak jak zwykle, a od pojutrza zmniejszajcie racje… Aha, jeszcze jedno. Od jutra pułkownik ma dostawać podwójną porcję wody.
— Ośmielę się zameldować… — zaczął sierżant.
— Wiem — przerwał mu Andrzej. — Proszę powiedzieć, że to mój rozkaz.
— Tak jest… Czy pan radca zechce… Anastasis! Dokąd?
Andrzej odwrócił się. W korytarzu, chwiejąc się i przytrzymując ręką ściany, stał zupełnie nieprzytomny, zaspany żołnierz — też tylko w gaciach i butach.
— Przepraszam, panie sierżancie… — zamamrotał. Wdać było, że nic do niego nie dociera. Potem wyciągnął race wzdłuż szwów. — Proszę o pozwolenie oddalenia się do ubikacji, panie sierżancie!
— Potrzebujecie papieru? Żołnierz zamlaskał i pokręcił głową.
— Nie, panie sierżancie… Mam… — pokazał zaciśnięty w ręce kawałek papieru, najwyraźniej z archiwów Izi. — Czy mogę odejść?
— Idź… Bardzo przepraszani, panie radco. Przez całą noc tak biegają. A bywa, że i pod siebie robią. Przedtem to chociaż nadmanganian potasu pomagał, a teraz to już nic nie pomaga… Czy pan radca zechce sprawdzić warty?
— Nie. — Andrzej wstał.
— Odprowadzić pana radcę?
— Nie. Proszę zostać.
Andrzej znowu wyszedł do westybulu. Tutaj było tak samo gorąco, ale mniej śmierdziało. Obok bezszelestnie pojawił się Niemowa. Dało się słyszeć, jak na schodach piętro wyżej cofa i się i syczy szeregowy Anastasis. Nie dojdzie do toalety, nawali na podłogę, pomyślał Andrzej z pełnym odrazy współczuciem.