To właśnie dlatego postanowiłem, że będę żyć dla moich dzieci. Nie chciałem dopuścić, aby jakieś sprawy oddzieliły mnie od nich. I nawet jeśli ukradłem nieco czasu na dodatkową pracę lub partię tenisa w letni poranek, zwracałem im go, jakby czas był czymś w rodzaju żetonu. Rozumiałem dług, jaki rodzice winni są swoim dzieciom. Jesteśmy jak okienko bankowe, którego nigdy się nie zamyka, które zawsze otwarte jest dla potrzebujących wypłaty. I tak bez końca. I tak powinno być.
Przed oczami Duncana stanął znów Tommy, w swoim pokoiku. Mogłem cię stracić, pomyślał. Przypomniał sobie te wszystkie chwile, kiedy odpowiadał mu ostrym tonem lub odmawiał mu czegoś. Tego nie dało się już naprawić. Tych wszystkich drobnych kradzieży, kiedy pozbawiałem mojego syna odrobiny przyjemności – nawet jeśli robiłem to jakby z obowiązku, żeby go czegoś nauczyć, żeby w rodzinie panował ład.
Tommy. Dawałem mu różne rzeczy i różne rzeczy mu zabierałem; próbowałem go uczyć życia. Przygarniałem go, kiedy był na dnie, i próbowałem stawiać go na nogi. To właśnie znaczy być ojcem. A teraz istnieje możliwość, że nie będę w stanie postawić go na nogi Nie pozwolę, by tak się stało. Nie będę się wahał. Znowu zobaczył siebie samego w dzieciństwie, zawsze powstrzymującego się, choćby na małą chwilkę. Ale nie teraz, powiedział sobie. Tak jakby wydawał swemu sercu precyzyjną, wojskową komendę. Tym razem nie zawaham się. Ani przez tysięczną część sekundy.
Duncan wstał, poszedł do drzwi swojego gabinetu i otworzył je. Rozejrzał się po banku. Zbliżał się koniec dnia pracy i widział, jak personel ze wzmożoną energią wykonuje swoje ostatnie czynności służbowe.
Jutro, w piątek, pomyślał, bank będzie otwarty do późna, aby przyjąć tradycyjny natłok weekendowych klientów. W godzinach popołudniowych, od 17.00 do 19.00.
Wiedział, że tylko przy tej okazji bank bywa otwarty nieco dłużej.
Sędzia Pearson grał na poddaszu z wnukiem w papier, kamień i nożyczki, próbując zabić czas. Razem odliczali: raz, dwa, trzy, już! i wyrzucali przed siebie zaciśniętą pięść, dwa rozczapierzone palce lub płaską dłoń. Papier przykrywa kamień. Kamień strzaskuje nożyczki. Nożyczki tną papier. Raz Tommy wygrywał, raz sędzia. I znowu Tommy. Czas upływał powoli. Jeszcze raz i znowu. Raz, dwa, trzy, już.
Dzień mijał zrywami. Kiedy w porze lunchu pojawił się Bill Lewis, obiecał, że przyniesie im talię kart do gry, ale później wrócił przepraszając, że nie udało mu się ich znaleźć. Przyrzekł, że kupi karty w sklepie, kiedy Olivia znów wyśle go na miasto, ale tylko pod warunkiem, że ona na to się zgodzi. Z wyraźnym zażenowaniem poinformował sędziego, że Olivia nie pozwoliła na dostarczenie im czegoś do czytania ani telewizora. A kiedy Tommy poprosił o ołówek i kartki papieru, żeby mógł porysować sobie albo napisać list, Lewis tylko pokręcił głową. Przykro mu, ale muszą się zająć czymś we własnym zakresie.
Tak więc obaj spędzali czas głównie na grze w słówka. Znów przypomniało się sędziemu, jak przez dłuższy czas zamknięty był w samochodzie. W pewnym momencie poradził Tommy'emu ćwiczenia gimnastyczne, aby rozciągnął trochę mięśnie i stracił nieco energii, która skumulowana, mogła w nim znienacka wybuchnąć. Razem z nim machał rękami, uprzytomniając sobie, że sam też zesztywniał i zdrętwiał.
Nudy nienawidził chyba jeszcze bardziej niż zamknięcia. Był na siebie zły, że pozwolił na to, by znaleźli się w sytuacji takiej banalnej bezczynności. Muszę zacząć myśleć, powtarzał sobie, ale nie mógł wyzwolić się z apatii.
Odczuwał niemal ból fizyczny, jak dręczące rwanie zęba, czy uporczywe ćmienie skręconej kostki. Wiedział, że jest tym maksymalnie wyczerpany, a jednak nie robił nic, tylko patrzył, jak czas wolno wycieka wraz z upływem dnia. Czuł, jakby napięcie sytuacji nie tyle osłabło, co odepchnięte zostało gdzieś na ubocze. Nieznośna mu była myśl, że Olivia lub któryś z towarzyszy może w każdej chwili wejść na poddasze i skończyć z nimi. Te ostatnie gorzkie godziny były wręcz marnowane w monotonnej, otępiającej nudzie. Byłoby okropne nie robić w ostatnich minutach życia niczego poza ziewaniem z nudów.
Popatrzył na Tommy'ego, który wyciągnął gwóźdź, znaleziony podczas pierwszych godzin spędzonych w pokoju, i skrobał nim coś na drewnianych listewkach ściany. Dźwięk przypominał drapanie miotanej wiatrem gałęzi drzewa o szybę. Zobaczył, że chłopiec próbuje napisać na drewnie swoje inicjały, potem inicjały dziadka. Uśmiechnął się.
– Dodaj też datę.
– Dobrze – odparł Tommy. – Coś jeszcze?
– Nie. Chociaż poczekaj. Może coś w rodzaju wiadomości.
– Żeby ktoś przeczytał?
– Tak, na przykład tata albo mama.
– Aha, to jasne.
Wziął się do skrobania, szybko ale starannie, z właściwą małemu chłopcu rzeczowością. Po chwili dziadek zapytał:
– No i co napisałeś?
– Tęsknimy za wami i kochamy was. Czy dobrze?
– Doskonale.
– Oni nie pozwoliliby mi napisać takiego listu.
– Na pewno.
Tommy wręczył gwóźdź dziadkowi, który schował go pod poduszkę. Chciał go zapytać co się teraz stanie, ale zaraz uświadomił sobie, że tego nikt nie wie i wstrzymał się. Patrząc na dziadka zauważył, że jego twarz jest bledsza niż zwykle, włosy jeszcze bardziej białe, a skóra niemal przezroczysta. Zmartwił się, że może źle się czuje. Zmarkotniał i przytulił się do starszego pana.
– Co jest, Tommy?
Tommy pokręcił przecząco głową.
– No, Tommy, co się dzieje?
– Przez chwilę przeląkłem się. Że mógłbym tu być sam.
– Przecież tu jestem.
– Wiem, ale przestraszyłem się, że mogłoby cię tu nie być.
Sędzia Pearson ogarnął dziecko ramieniem. Uśmiechnął się do chłopca.
– Daj spokój, Tommy, nie mam zamiaru zniknąć nagle. Już ci powiedziałem na samym początku – jesteśmy tu razem i będziemy razem aż do końca. Nie denerwuj się, zapewniam cię, że już bardzo niedługo będziesz w domu z mamą i tatą, jedząc pizzę i opowiadając o naszej przygodzie.
– Tak myślisz?
– Jasne. A wyobraź sobie, jak będziecie się cieszyć razem z Lauren i Karen. Założę się, że będą chciały usłyszeć o wszystkim, co się nam przydarzyło.
– O, jestem pewny, że tak.
– A więc nie martw się. Wiem, że trudno jest tak tutaj siedzieć. Ale to już niedługo się skończy i będziemy mieli co opowiadać.
Tommy westchnął i trochę się rozluźnił. Po paru sekundach odezwał się znowu.
– Dziadku, proszę, opowiedz mi coś.
– Dobrze, Tommy. A o czym byś chciał?
– O tobie, jak byłeś młody. Jak dzielnie dawałeś sobie radę, kiedy byłeś w wojsku. Starszy pan uśmiechnął się.
– Jak się raz było żołnierzem, to zawsze już jest się żołnierzem – powiedział. – Czy wiesz, że mottem naszego korpusu było semper fidelis?
– Tak – Tommy uśmiechnął się. – Mówiłeś mi o tym kiedyś. Zawsze wierni.
– Już ci o tym mówiłem? – Starszy pan roześmiał się i dał chłopcu sójkę w bok. – Chcesz powiedzieć, że się powtarzam? – Zaczął go łaskotać, a Tommy zwijał się i wykręcał, aż wreszcie zachichotał.
– Tak, tak, nie, nie, proszę, dziadku. Nie powinniśmy tak się śmiać.
– Dlaczego?
– Mogliby nas usłyszeć i rozgniewać się.
– To ich pech. My nie damy się im zastraszyć. A zresztą, śmiech to zdrowie. Czy opowiadałem ci już, jak śmiech uratował mi życie?
– Nie. Jak to się stało?
– To było na Guadalcanal – wiesz, co to za miejsce, prawda?
– Uhm – skinął Tommy.
– Mój pluton był na szpicy. To znaczy, że byliśmy na przedzie całego batalionu i przedzieraliśmy się przez dżunglę. Nie wiedziałem, gdzie jest nieprzyjaciel; nie byliśmy pewni, czy ma zamiar nas zaatakować, czy to my będziemy atakować jego. Było ciemno, gorąco i niesamowicie, kiedy wreszcie zatrzymaliśmy się na nocleg, ukopaliśmy się, wpatrywaliśmy się w noc, czekając na rozkazy, próbując się zdrzemnąć, niepewni, co może się stać. Czy opowiadałem ci już kiedyś o tym?
– Nie, nie, no i co dalej?