Литмир - Электронная Библиотека

Część dwunasta. KUCHENNE WEJŚCIE

Brzask wciskał się natarczywie w leśny mrok jak ostrze rozcinające wnętrzności. W nocy było parę stopni mrozu – cienka biaława narzutka okryła pola, musnęła także koniuszki liści i gałęzi. Przedzierali się miedzy drzewami. Ich oddechy unosiły się jak dymki w szarości świtu. Na sobie mieli ubrania w kolorach ochronnych, które Megan kupiła poprzedniego dnia – wśród ciemnych barw i cieni nastającego dnia byli prawie niewidoczni. Każda z bliźniaczek taszczyła swoją strzelbę, Duncan ściskał półautomatyczny karabin, a Megan przytroczyła do paska pistolet kaliber 45 oraz nóż myśliwski. Szli gęsiego: Megan na czele, potem bliźniaczki, pochód zamykał Duncan. Skradali się cicho i ostrożnie, przystawali wsłuchując się w otaczającą ich pustkę, po czym ruszali dalej powoli unosząc stopy i równie ostrożnie stawiając je na ziemi. Kiedy tak szli przez las, wydawało im się, że wszystko, co znali i kochali, zostawiają za sobą i wkraczają w inny świat, w którym panuje zimna, niepokojąca cisza.

Megan odgarnęła sprzed twarzy cierniste gałęzie i przytrzymała je dla Lauren, idącej tuż za nią. Ta przekazała je Karen, która z kolei poczekała na Duncana. Megan zrobiła jeszcze parę kroków do przodu, po czym pochyliła się, przykucnęła, czekając aż dołączą do niej. Kiedy byli już razem, wskazała blade światło między drzewami i ujrzeli biały zarys domu w odległości stu metrów. Następnie skinęła w kierunku muru odcinającego się na obrzeżu lasu. Potem popatrzyła znacząco w prawo i w lewo, sygnalizując kierunek, w jakim biegł murek. Bliźniaczki pokiwały głowami.

– Weź je i wskaż im pozycje – szepnął Duncan. – A ja poczekam na ciebie trochę dalej, tam skąd będziemy mogli widzieć wejście. Będę tuż przy murze, dobrze?

Megan sięgnęła do jego ręki i mocno ją ścisnęła.

– Nie denerwuj się – odparła – to mi zajmie tylko parę minut. Duncan odwrócił się do bliźniaczek.

– Proszę… – Więcej powiedzieć nie był w stanie. Poczuł, że wargi zaczęły mu się trząść i miał nadzieję, że to od porannego chłodu.

– Nie martw się, tato – odszepnęła Karen.

– Jesteś jedyną ostrożną osobą wśród nas – zażartowała Lauren z uśmiechem i musnęła jego policzek krótkim pocałunkiem.

Fala obaw przetoczyła się przez myśli Duncana. Już chciał coś powiedzieć, ale wstrzymał się. Spojrzał bliźniaczkom w oczy, widząc w nich swe małe córeczki, bezbronne niemowlęta, które tulił w ramionach i ochraniał przed złem.

– Powiedz Tommy'emu, że czekamy na niego – wyszeptała Lauren.

– I powiedz mu, żeby nigdy więcej nie robił nam takich kłopotów – dodała z uśmiechem Karen.

Duncan skinął głową i znów spojrzał na Megan. Ich oczy spotkały się przez chwilę i oboje poczuli dojmującą bezsilność. Uśmiechnął się blado, ale jego uśmiech uleciał w słabym świetle brzasku. Odwrócił się i spojrzał na dom.

– No dobrze – powiedział cicho lecz zdecydowanie. – Miejmy to już za sobą.

Pochylony zaczął przekradać się między drzewami. Megan odczekała chwilę, a kiedy nie było go już ani widać ani słychać, skinęła na bliźniaczki, by podążyły za nią. Położyła na ustach palec, nakazując w ten sposób milczenie, ale usłyszała urywany szept Karen:

– Wiemy, że mamy być cicho. Chodźmy już!

W ciągu paru minut dotarły do skraju pola ciągnącego się za domem i szły dalej równolegle do tylnej ściany budynku. Kamienny mur był mocno zniszczony, fragmentami wręcz się rozpadał, tak więc co chwila musiały się cofać w głąb lasu, by pozostać w ukryciu. Szły prawie na czworakach, pochylone, od kępy drzew do zarośli i znów do drzew, zatrzymując się i znów ruszając przed siebie. Megan wciąż spoglądała na prawo, w kierunku domu, nie tracąc go z pola widzenia. Była na siebie wściekła, zła, marzyła o jakiejś naturalnej barykadzie, jakiejś jamie, która zapewniłaby im i osłonę, i ochronę. Wtem poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i odwróciła się gwałtownie.

Była to Karen, gestykulująca niecierpliwie w kierunku lasu. Również Lauren patrzyła w tamtą stronę.

– Co się stało? – Megan zamarła z przerażenia.

– Spójrz! – szepnęła Lauren przynaglająco.

– To samochód. Tam z tyłu, za drzewami – stwierdziła Karen.

Megan mrużąc oczy dostrzegła błysk metalu odbijający promień wschodzącego słońca.

– Tak, macie rację. Chodźcie, idziemy dalej.

Ruszyła przed siebie, lecz Karen chwyciła ją i przytrzymała.

– O co chodzi?

– Czy ty nic nie widzisz? – rzuciła córka. Megan odwróciła się znów i wtedy zobaczyła.

– To samochód sędziego – powiedziała Lauren.

Megan i bliźniaczki ostrożnie skierowały się przez las, w stronę samochodu. Stał na skraju dawnej leśnej drogi. Teraz była zarośnięta trawą i jedynym realnym dowodem na to, że kiedyś jej używano, był niewyraźny, błotnisty pas między drzewami. Lauren pogładziła samochód, dotknęła zadrapań na lakierze.

– Biedny dziadek. Był taki dumny ze swojej zabawki. Dlaczego zostawili samochód akurat tu?

– Żeby go ukryć, głuptasie – odszepnęła Karen. – Nie mogli go przecież postawić w miejscu, gdzie ktoś mógłby go zobaczyć i rozpoznać.

– Aha – odparła siostra.

Megan odwróciła się i dojrzała ślady, gdzie zrobiono samochodem zwrot. Ustawiony był tyłem do głównej drogi i wyjazdu z lasu. Spojrzała przez szybę i zauważyła, że kluczyki są w stacyjce. Na siedzeniu pasażera leżał worek. Przez chwilę rozważała sens otwarcia samochodu i sprawdzenia wnętrza, ale uznała, że nie uda się tego zrobić bez specyficznych odgłosów, które łatwo można rozpoznać.

– Uważam, że powinnyście zostać tu i mieć na to oko.

– Mamy tu czekać? – zapytała Karen.

– Nic nie zobaczymy.

Megan odwróciła się w stronę budynku.

– Dobrze – westchnęła. – Tam widać stertę kamieni, to chyba pozostałość po jakimś murze. Ale miejcie się na baczności, dobrze? I pilnujcie także samochodu.

Bliźniaczki zgodnie skinęły głowami. Megan zdała sobie sprawę, że jej instrukcje były idiotyczne. Mieć oko. Chciało się jej śmiać. Tak jakbyśmy wszyscy wiedzieli, na co się porywamy. Odrzuciła te myśli i poprowadziła córki w miejsce, skąd mogły dobrze widzieć dość wysokie zabudowania. Obejrzała dziewczęta uważnie i umieściła je, dobrze ukryte, za głazami.

– Nie wychylajcie się – poleciła nerwowym szeptem. Następnie zwróciła się w stronę bielejącego budynku. Srebrzyste, pokryte szronem pole przypominało uderzającą o brzeg i cofającą się falę.

– No dobrze – powiedziała. – Czekajcie tutaj. I bez wygłupów.

– Daj spokój, mamo. Zaraz będzie wschód i tato czeka.

– Tylko ostrożnie, pamiętajcie.

– Mamo…

Chciała im powiedzieć, jak bardzo je kocha, ale pomyślała, że może to je krępować. Szepnęła więc do siebie:

– Kocham was obie. Proszę, bądźcie ostrożne.

Z trudnością przełknęła ślinę. Ż trudnością nakazała nagle zesztywniałym mięśniom dalszy marsz. Na chwilę mocno zacisnęła powieki i zaczęła się przedzierać niezgrabnie miedzy krzakami. Nie spojrzała ani razu w tył, wiedząc, że gdyby to zrobiła, nie byłaby w stanie zostawić córek samych w lesie, tak blisko niebezpieczeństwa.

Duncan przywarł do ściany czekając na Megan wyłaniającą się z rannej mgły. Wypatrywał, czy w budynku zacznie się coś dziać. Próbował nie myśleć o niczym, nie chciał zastanawiać się, co robią i co jeszcze będą musieli zrobić. Próbował skupić się na najprostszych rzeczach – wdechach i wydechach. Gdy usłyszał odgłosy w lesie, odwrócił się i spostrzegł żonę pełznącą w jego kierunku.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Znalazłyśmy samochód sędziego. Jest ukryty przy bocznej drodze, tam gdzie zostawiłam dziewczęta.

– Czy one…? Sam już nie wiem.

– Chyba tak. Na pewno.

Megan spojrzała na Duncana i przez chwilę jej determinacja osłabła. On też ma swoje momenty zwątpienia. Chcieli porozmawiać, ale zmusili się do milczenia. Megan poczołgała się do przodu i wtuliła się w ramiona męża, kryjąc twarz na jego piersi. Słyszała bicie jego serca, on wsłuchiwał się w jej oddech. Poczuli przypływ sił i stanowczości.

75
{"b":"109966","o":1}