Литмир - Электронная Библиотека

– Tylko biegnij – rzekł do siebie. – Biegnij. Biegnij!

Megan słuchała odgłosu syren, łzy spływały jej po policzkach. Chwilę przedtem doleciał ją odległy hałas strzelaniny, który wydał jej się zrazu dziwaczny i obcy. Dopiero po paru sekundach dotarło do niej, co on naprawdę oznacza. Zalała ją fala rozpaczy.

Wiedziałam. Wiedziałam. Wiedziałam.

Wszystko się skończyło, zanim dana nam była szansa, by cokolwiek rozpocząć.

Dlaczego mu pozwoliłam? Dlaczego?

Nie była w stanie opanować szlochu.

Nie żyje. Wiem, ze nie żyje.

Kurczowo objęła się ramionami i siedząc na miejscu dla kierowcy kiwała się w przód i w tył, czując, że za chwilę umrze. Chcę do domu, szlochała. Och, moje biedne maleństwo, wybacz mi. Pozbawiłam cię ojca, zanim jeszcze go poznałeś. Boże mój, co ja zrobiłam…

Nagle chwyciły ją mdłości, pchnęła drzwi i wydostała się z wozu. Oparła się o ścianę budynku, próbując się opanować.

Po chwili wyprostowała się, lecz łzy wciąż płynęły jej po twarzy. Wybacz, dziecinko. Zrobiłam tyle głupstw, ale wydostanę cię stąd. Nie pozwolę, żebyś się urodziła w więzienną celi. Jedziemy do domu i obiecuję ci, że zrobię wszystko, byś była szczęśliwa. Przysięgam. Słyszysz mnie?

Odwróciła się i spojrzała na busa. Wciąż jeszcze miała na rękach cienkie, gumowe rękawiczki. Olivia kazała je włożyć wszystkim, żeby nie zostawili odcisków palców. Zdjęła je, wrzuciła do stojącego obok kontenera na śmieci i od razu poczuła się lepiej.

Znowu spojrzała na wóz zastanawiając się, co może świadczyć, że ma on jakiś związek z brygadą. Został wypożyczony – w przeciwieństwie do drugiego, który ukradli. To był pomysł Olivii – żeby ze skradzionego skorzystać tylko w pierwszej chwili, tuż po napadzie, a potem porzucić go i przesiąść się do drugiego, całkiem czystego, posiadającego kartę rejestracyjną i dowód wypożyczenia go z agenq'i w Sacramento. Należało go tam zwrócić za trzy dni.

Śmiało mogę nim stąd odjechać, uznała.

Musiała się jednak zmusić, żeby wsiąść do wozu. Tak jakby wypełniony był wonią spisku i członków brygady, którzy – była pewna – leżą martwi zaledwie kilka przecznic stąd.

Megan zapuściła silnik, otarła łzy rękawem. Włączyła bieg i powoli ruszyła. Dojechała do rogu, uważnie rozejrzała się w obie strony, po czym ostrożnie włączyła się do ruchu. W oddali wciąż było słychać wycie syren, lecz na ulicy przed nią ruch odbywał się normalnie, zupełnie jakby w pobliżu nic szczególnego się nie działo. Ruszyła przed siebie czując się jakby była niewidzialna. Jestem po prostu jakąś osobą w samochodzie. Nie różnię się niczym od innych. Tak jak, na przykład, ta starsza pani w sedanie obok, albo ten biznesmen w cadillacu przede mną. Jej wzrok padł na kilkoro długowłosych nastolatków w wymalowanym kempingowym volkswagenie. Równie dobrze mogłabym być członkiem tej grupy, a któreś z nich mogłoby być na moim miejscu. Czuła się tak, jakby otoczył ją przezroczysty pancerz, jakby znajdowała się w niezniszczalnej bańce, w której była całkowicie bezpieczna.

– Uda nam się – powiedziała na głos.

Zatrzymała się na czerwonym świetle. I wtedy go zobaczyła. Pojawił się miedzy dwoma budynkami, ni to biegnąc, ni to idąc.

– Duncan! – wyszeptała.

Nie myślała o ryzyku; widziała tylko człowieka, którego kochała, ojca jej dziecka. Wyskoczyła z samochodu machając do niego. Nie zważała na to, czy biegnie za nim policjant, albo czy ona sama stanowi dla niego jakieś zagrożenie.

Zauważyła, że w momencie gdy ją dostrzegł, zmienił się wyraz jego twarzy. Widziała błysk nadziei.

Światła się zmieniły, więc szybko wskoczyła za kierownicę. Minęła skrzyżowanie i zatrzymała się. W mgnieniu oka był przy samochodzie, wdrapywał się na siedzenie obok niej.

– Gdzie inni? – zapytała.

– Jedź, błagam. Chyba wszyscy nie żyją. Albo ich złapali. Jedź. Włączyła się w ruch uliczny i po kilku sekundach ujrzała przed sobą drogę wyjazdową z miasta.

– Co się stało? – spytała, kiedy wjechali na czteropasmową autostradę. Nie patrzyła na znaki drogowe; nie robiło to żadnej różnicy; i tak wiedziała, gdzie mają jechać.

– Wszystko szło źle. Od samego początku. Mówiła, że strażnicy odrzucą broń, a nie zrobili tego. Zaczęli strzelać, włączył się alarm i wszystko potoczyło się cholernie szybko, tak że w ogóle nie wiedziałem co robić.

Sięgnął pod koszulę i wyciągnął swój pistolet kaliber 45.

– Powinienem im pomóc. Powinienem. Megan uciszyła go łagodnie.

– Wszystko w porządku – powiedziała. – Nie mogłeś nic zrobić. Powinniśmy wiedzieć. To wszystko. Powinniśmy wiedzieć.

Nie musiała go przekonywać, tłumaczyć mu, żeby zaczął myśleć o nowym życiu, które zaczęło się w jej łonie. Wiedziała, że zdaje sobie sprawę z tego tak samo dobrze jak ona, nawet jeśli dotąd nie wyraził tego słowami. Kątem oka dostrzegła, że odchylił się do tyłu i przymknął powieki.

– Prawdopodobnie w końcu nas złapią. Nic wtedy nie rób. Tylko to, co ci powiedzą. Poddamy się gładko i bez oporów. Będzie dużo bezpieczniej. Powiem, że nie miałaś z tym nic wspólnego, i uwierzą mi. Twój ojciec załatwi dobrego adwokata i nic się nie stanie ani tobie, ani dziecku. Nie chcę, żeby coś ci się stało… – Zaśmiał się, śmiechem bez radości, gorzkim, pełnym rozpaczy. – I ja chyba też nie chcę umierać. – Zamilkł. – Mogłem ich uratować. Nie zrobiłem tego, co powinienem. Zostawiłem ich. Stchórzyłem.

Megan odparła ze złością:

– Byli przegrani od samego początku. A my daliśmy się ponieść jakiejś obłąkanej idei. Opętani przez tę sukę Tanyę. Zrobiłeś to, co jest dobre dla mnie i dla dziecka. Uciekłeś stamtąd.

– Rzeczywiście? Nie sądzę, żebym zrobił coś dobrego dla kogokolwiek. Znowu przymknął powieki, czuł tylko rozpacz.

Po chwili otworzył oczy, rozejrzał się, jakby dopiero teraz zrozumiał, gdzie się znajduje.

– Właściwie dokąd jedziemy? – zapytał.

– Do domu – odpowiedziała. Skinął głową potakująco.

To napełniło ją siłą, jakiej się nie spodziewała. Z całym przekonaniem zwróciła swoje myśli do nie narodzonego dziecka: Nie martw się, maleństwo. Wszystko będzie dobrze. Jedziemy do domu.

Megan zacisnęła zęby i dała się ponieść ogarniającej ją determinacji.

W milczeniu jechali na wschód, a gęstniejąca ciemność coraz szczelniej zakrywała ich przed światem.

Część trzecia. WTOREK W NOCY

Zastanowił się, dlaczego go nie uderzyli. Ostatnim obrazem, jaki zarejestrował, zanim zarzucili mu na głowę czarny worek, był człowiek celujący z pistoletu w zakapturzoną skroń jego dziadka. Leżąc na podłodze samochodu słyszał jego płytki oddech. Był regularny, taki jak wówczas, gdy jako małe dziecko tkwił godzinami w ramionach dziadka, który czytając mu książkę powoli zapadał w sen.

Nie chciał się ruszać, ale nogi zaczynały mu drętwieć i nie był pewien, czy dłużej potrafi to znieść. Próbował ustalić, jak długo jadą samochodem. Prawdopodobnie zaledwie parę minut, ale niewykluczone, że strach zakłócił jego poczucie czasu, więc nie był co do tego przekonany. Słyszał odgłos silnika i szum opon po autostradzie, czuł każdą nierówność na jezdni. Nikt się nie odzywał, nie wiedział ile osób jest w środku razem z nim i z dziadkiem. Nie wiedział, dlaczego go porwali i co mają zamiar z nim zrobić. Ale był dość duży, żeby rozumieć grozę sytuacji. Leżał cichutko. Wreszcie ktoś się roześmiał. Był to krótki wybuch śmiechu, wyrażający raczej ulgę niż radość.

– No tak – powiedział ktoś. – To było łatwiejsze, niż sądziłem. To męski głos, ocenił Tommy. Numer Jeden.

– Wiedziałem, że to małe piwo. Kolejny głos męski. Numer Dwa.

– Porwanie zawsze udaje się najlepiej, kiedy delikwent jest całkiem zaskoczony. Nie wyobraża sobie, że może mu się coś stać. Nie ma pojęcia, że ktoś się nim interesuje. Jest tak cholernie zaskoczony, że nie jest w stanie myśleć. I zawsze robi to, co mu każesz. Tych dwóch było idealnych. – To mówił Numer Jeden.

13
{"b":"109966","o":1}