– No cóż, wszyscy byliśmy przekonani, że szykują się kłopoty. Wiedzieliśmy, że wróg jest gdzieś obok, że czeka tylko na właściwy moment, tak więc byliśmy nieźle wystraszeni. Nie różniło się to zbytnio od sytuacji nas obu – my też się denerwujemy, ponieważ nie mamy pojęcia co nas czeka.
– No a co z tym śmiechem?
– Już ci mówię. W plutonie był pewien człowiek, Jerry Larsen z New Jersey – nazywaliśmy go Jersey Jerry – i on, kiedy czuł się niewyraźnie, zawsze opowiadał dowcip. Za każdym razem ten sam dowcip.
– O czym?
Sędziemu przed oczami stanął nagle obraz samego siebie, przykucniętego za workami z piaskiem, młodego, spoconego, umorusanego brudnym piachem po jednej z bitew na wyspie, i słuchającego o Samotnym Rangerze i Tonto oraz bandzie dzikich Indian i Wspaniałym Siwku. Pamiętał główną kwestię w dowcipie: "Powiedziałem ciapa, nie cipa, tępaku". Uśmiechnął się. Ciapa, nie cipa. Spojrzał na wnuka, zastanawiając się, czy zna to słowo. Może tak, a może nie. Zawsze trudno jest wyczuć, co dzieci wiedzą, a tym bardziej co rozumieją.
– No cóż, to jest dowcip dla dorosłych.
– Nieprzyzwoity?
– Tak" a kto nauczył cię tego określenia?
– Karen i Lauren.
– I co ci jeszcze powiedziały?
– Właściwie więcej nic. Powiedziały, że jestem za mały.
– Rzeczywiście, jesteś.
– Och dziadku, proszę.
– Jesteś za mały.
– Opowiesz mi ten dowcip?
– Kiedy będziesz starszy. – Och, dziadku.
– Kiedy będziesz starszy. Taki jak Karen i Lauren.
– No dobrze – zgodził się Tommy niechętnie. – No więc co się stało?
– Słyszeliśmy ten dowcip chyba z milion razy, tyle razy, ile mieliśmy stracha. Ale najdziwniejsze, że zawsze nas rozśmieszał. Mimo że znaliśmy jego sens, znaliśmy go słowo po słowie, zawsze nas rozśmieszał. A przecież nie był to dowcip szczególnie wysokich lotów. Z jakichś jednak powodów, nie wiem z jakich, ale myślę, że miały one coś wspólnego z napięciem, w jakim trwaliśmy, sprawiał, że cały pluton wybuchał głośnym rechotem…
No więc, było około trzeciej nad ranem i większość plutonu próbowała spać, tylko Jerry i ja, i jeszcze kilku chłopaków, którzy byli na warcie, trwaliśmy w stałym napięciu, ponieważ cały czas wydawało się, że dżungla wokół nas wciąż się rusza bez względu na to, która była godzina, i naprawdę trudno było zgadnąć, czy były to odgłosy wydawane przez zwierza czy przez ludzi. Było gorąco, byliśmy zmęczeni i nagle usłyszałem, jak tuż obok Jersey Jerry zaczyna opowiadać swój dowcip. Jestem zły, przerażony, próbuję go uciszyć, ale on nie daje za wygraną i opowiada dalej, i wreszcie zaczynam się śmiać. Nie za głośno, tylko trochę. Ale budzi to człowieka śpiącego obok mnie, który odwraca się i pyta: "Co jest?" – a ja odpowiadam: "Jerry znów opowiada kawał". Ten najpierw jęknął, ale ponieważ znał dowcip na pamięć, jak i pozostali, też zaczął się śmiać. Wtedy obudził się porucznik i paru innych. I w ciągu kilku sekund nikt już nie spał, wszyscy byli wściekli na Jersey Jerry'ego za to, że ich obudził, i wtedy usłyszałem coś z przodu plutonu, jakiś obcy odgłos.
– Co to było?
– Okazało się, że to był oddział nieprzyjaciela, który czaił się tuż przed naszymi pozycjami.
– I co się stało?
– Stoczyliśmy walkę i wygraliśmy.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Była strzelanina i tak dalej?
– Tak. Wezwaliśmy artylerię na pomoc, tak więc dookoła rozlegały się wybuchy. Jakbyśmy znaleźli się w samym środku fajerwerków z okazji 4 lipca: Było przerażająco, ale i pięknie zarazem.
– Czy zastrzeliłeś kogoś?
– I tak, i nie.
– To znaczy?
– Było ciemno, więc niewiele było widać. Strzelałem z karabinu jak wszyscy inni, ale nie wiem, czy kogoś trafiłem. Nie w tym jednak rzecz. Chodzi o to, że gdybyśmy nie obudzili się wszyscy z powodu tego dowcipu, moglibyśmy zostać zaskoczeni i być może nie zwyciężylibyśmy w tej walce.
– No tak. A co się stało potem?
– Rano toczyła się wielka bitwa. Ale to już inna historia. Ale muszę powiedzieć jedno. Po tej nocy wprowadziliśmy pewien zwyczaj: Jerry Jersey zawsze opowiadał swój dowcip, kiedy zaczynało być kiepsko. Był jakby receptą na szczęście, ponieważ tamtej nocy uratował nam wszystkim życie.
– Coś jakby magiczne zaklęcie? – Tak.
– Może i my coś takiego wymyślimy?
– Świetnie, spróbujmy.
Nagle przykre wspomnienie nawiedziło sędziego Pearsona. Magiczne zaklęcie zawiodło. Przypomniał sobie, jak miesiąc później, na innej wyspie, zostawiał za sobą ciało przyjaciela, który został trafiony przez snajpera w czoło. Sędzia pamiętał, jakich uczuć doznawał potem na widok ludzi zabitych pojedynczym strzałem albo odłamkiem szrapnela. W dziwny sposób wolał widzieć ludzi, których ciała były poszarpane, rozdarte potężnymi wybuchami, poszatkowane serią z automatu, porozrywane przez miny. To tak, jakby ich śmierć była mniej przypadkowa, mniej nietypowa. Gdyby Jersey Jerry schował głowę ułamek sekundy wcześniej, pozostałby wśród żywych. W walce, gdy mordercze odłamki metalu śmigają w powietrzu, śmierć jest jakby logiczna i zrozumiała. Jak można oczekiwać, że przetrwa się burzę ogniową! Ale nie mógł znieść myśli, że ktoś powoli kieruje lufę karabinu prosto w czyjeś serce lub głowę i bez skrupułów kradnie mu życie.
Jednakże mimo jego śmierci, nadal opowiadaliśmy sobie ten dowcip. I chyba to nam pomagało, choćby w małym stopniu.
– Dziadku, posłuchaj zgadywanki, której nauczyłem się w szkole. Co to jest: rano chodzi na czterech nogach, w południe na dwóch, a wieczorem na trzech?
Sędzia Pearson znał odpowiedź, chociaż od wielu, wielu lat nie słyszał tej zagadki.
– No nie wiem, może jakiś robak?
– Człowiek! – zawołał chłopiec. – Kiedy jest niemowlakiem, chodzi na czworakach, gdy jest trochę starszy – na dwóch nogach, a jak już jest całkiem stary, bardziej niż ty, dziadku, pomaga sobie laską. I to jest ta trzecia noga.
Sędzia Pearson roześmiał się.
– Świetna zagadka – powiedział.
– Czy moglibyśmy zrobić z niej magiczny dowcip? – zapytał chłopiec.
– Będziemy po prostu mówić: opowiedz zagadkę o chodzeniu i zaraz będziemy wiedzieć, o co chodzi. Co o tym myślisz?
– Zagadka o chodzeniu. Dobrze.
Tommy wyciągnął rękę i ujął dłoń dziadka. W sposób żartobliwie uroczysty wymienili uściski.
– Myślisz, że będzie miała czarodziejską moc? – zapytał.
– Dlaczego nie?
– No właśnie – powiedział Tommy stanowczym głosem – dlaczego, do diabła, nie?
– Tommy! Kto tak…
– Ojej, tata tak mówi, kiedy go trochę ponosi i chce wydawać się taki zdecydowany i niezadowolony, na przykład: "Tommy, dlaczego, do diabla, nie idziesz do łazienki?", albo coś w tym rodzaju.
Sędzia wybuchnął śmiechem, słysząc jak świetnie chłopiec naśladuje głos ojca. Zapominamy czasami, że w domu wychowujemy małe lusterka, w których wszystko jest dokładnie widoczne.
Tommy podniósł się i uśmiechnął do dziadka.
– Wiesz, cały dzień myślę o czymś. Pierwszy raz w życiu przez cały czas, to znaczy w ciągu całego dnia, nie udało mi się ani przez chwilę popatrzeć na niebo. I zupełnie nie wiem, jak jest na dworze. Nawet wtedy, kiedy byłem chory w domu, było tam okno. I nawet jak poszedłem do szpitala na badania, też coś wiedziałem. Mogłem popatrzeć przez szybę i już wiedziałem jaki jest dzień i w co bym się bawił na podwórku. A tutaj nie mam pojęcia, czy pada deszcz, czy śnieg, czy jest wiatr, czy świeci słońce, a może zrobiło się cieplej i mógłbym wyjść na boisko szkolne w samym swetrze. Nie wiemy kompletnie nic i nie daje mi to spokoju. Zupełnie jakbyśmy byli w więzieniu.
Sędzia wstał i stanął obok chłopca. Więzienie, pomyślał. Dziwna myśl zaczęła w nim kiełkować.
– No cóż, spróbujmy to odgadnąć, dobrze? – odpowiedział, chociaż cały czas przeżuwał to, co usłyszał od wnuka.
– Dobrze, ale jak?
– Gdyby padało, to słychać byłoby jak krople deszczu uderzają w dach i spływają rynnami. Rynny muszą być tuż przy strychu, gdzieś tu obok, więc chyba deszcz możemy wykluczyć.