Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na szczęście, bo dzięki temu nie słyszał przerażających jęków i trzasków, jakie wydawał krążownik w drodze na dno. Petersen nie odniósł dalszych obrażeń, gdy chwilę później okręt uderzył w miękki muł. Kiedy jednak kapitan ocknął się w ciemnej kabinie, dotarły do niego jeszcze straszniejsze odgłosy – krzyki jego ludzi. Wkrótce potem ciemność przeszył snop światła i Petersen zobaczył zakrwawione ciała wśród połamanych koi i porozrzucanych marynarskich kufrów. Lars, niski i gruby szef kuchni okrętowej, wołał kapitana po nazwisku.

– Tutaj – wychrypiał Petersen.

Drżące światło zbliżyło się. Lars podczołgał się z latarką.

– Nic ci nie jest, Lars? – zapytał Petersen.

– Kilka zadrapań i siniaków. Moja tusza mnie ochroniła. A pan?

– Nie miałem takiego szczęścia. Złamałem lewą rękę.

– Co się stało, kapitanie?

– Uderzył w nas statek.

– Cholera – zaklął Lars. – Zanim spadłem z koi, śniły mi się różne smakołyki. Nie spodziewałem się pana tu na dole.

– Jeden z marynarzy powiedział, że macie kłopoty. Przybiegłem na pomoc. – Petersen podniósł się z trudem. – Nie na wiele się przydam, siedząc tutaj. Pomożesz mi?

Umocowali złamaną rękę kapitana na prowizorycznym temblaku z pasa. Z pomocą kilku lżej rannych spróbowali ulżyć najbardziej cierpiącym. Największym zagrożeniem było dokuczliwe, wilgotne zimno. Petersen pomyślał, że mogliby zyskać na czasie. W tym pomieszczeniu przechowywano skafandry do ochrony przed zimną wodą na wypadek zatonięcia okrętu. Założono je również rannym. Wszyscy naciągnęli rękawice i kaptury. Potem owinęli się kilkoma warstwami koców.

Po tymczasowym zabezpieczeniu ludzi przed zimnem Petersen zajął się problemem powietrza. W jednej z aluminiowych szafek były aparaty ze sprężonym powietrzem na wypadek pożaru lub innej sytuacji alarmowej. Rozdano je załodze. W ten sposób też zyskano, na czasie. Petersen zdecydował, że najpierw zużyją powietrze w pojemnikach – czyściejsze niż powietrze w kabinie, które wywoływało mdłości.

Kapitan zorganizował drużyny do stukania w kadłub, tak jak oficerowie w obozach jenieckich przydzielają swoim ludziom obowiązki, żeby utrzymać morale. Marynarze na zmianę wystukiwali kluczem maszynowym sygnał SOS. Kiedy zmęczeni kolejno odpadali, Petersen zajął ich miejsce, choć nie bardzo wiedział, po co to wszystko. Potem zaczął opisywać alfabetem Morse’a ich sytuację. Zmęczył się, stukał w burtę coraz rzadziej, aż wreszcie przestał. Stracił nadzieję na ratunek, zamknął oczy i znów zaczął myśleć o śmierci.

Wykorzystując linę boi jako drogowskaz, Austin opadał w głębiny nogami w dół, lekko pochylony do przodu, jak dawny nurek w mosiężnym hełmie, opuszczany na wężu powietrznym. Pląsające tęczowe smugi przecinały wodę niczym światło słoneczne, wpadające przez witrażowe okna. Kiedy Austin znalazł się głębiej, kolory zniknęły i półmrok nagle zamienił się w fioletową noc.

Mocne reflektory halogenowe, zamontowane z przodu skafandra, oświetlały morską roślinność i ławice zaniepokojonych ryb. Wkrótce jednak Austin dotarł do dna, gdzie żyły tylko najodporniejsze stworzenia. Na głębokości sześćdziesięciu metrów lampy wyłowiły z mroku maszty i anteny krążownika, potem zmaterializowały się widmowe kontury okrętu.

Austin włączył wirniki pionowe, zwolnił i zatrzymał się na wysokości pokładu. Potem zawarczały wirniki poziome i popłynął wzdłuż kadłuba. Okrążył rufę i wrócił do dziobu. Okręt leżał tak, jak wynikało z obrazu sonarowego – pod lekkim kątem na pochyłości, z uniesionym dziobem. Austin obejrzał krążownik z dokładnością lekarza dokonującego autopsji ciała ofiary zabójstwa. Szczególną uwagę zwrócił na trójkątny otwór w burcie. Żaden okręt nie przeżyłby takiej rany zadanej gigantycznym bagnetem.

Widząc w głębi dziury tylko pogięty metal, Austin znów popłynął w kierunku dziobu. Posuwał się zaledwie centymetry od kadłuba, czując się jak mucha na ścianie. Przykładał hełm do stalowego poszycia i nasłuchiwał. Ale słyszał tylko własny głuchy oddech i warkot wirników, które utrzymywały skafander w zawieszeniu. Odepchnął się od kadłuba, włączył wirniki poziome i walnął metalowymi kolanami w okręt.

Po drugiej stronie kadłuba Petersen otworzył półprzymknięte oczy. Wstrzymał oddech.

– Co to było? – zapytał w ciemności ochrypły głos Larsa, skulonego na koi obok kapitana.

– Dzięki Bogu też to słyszałeś – szepnął Petersen. – Myślałem, że tracę zmysły. Cicho…

Wytężyli słuch. Na zewnątrz rozlegało się stukanie w kadłub. Alfabet Morse’a. Wolno i z przerwami, jakby nadawca miał trudności z każdym znakiem. Kapitan zaczął odczytywać litery, ze zdumienia wytrzeszczając oczy.

P-E-T-E…

Na polecenie Austina jeden z członków załogi statku przymocował do manipulatora prawej ręki skafandra specjalny młotek. Mechaniczne ramię poruszało się potwornie wolno, ale Austin nie poddawał się i dokończył wystukiwanie pierwszego słowa alfabetem Morse’a.

…E-R-S-E-N

Przerwał i przyłożył hełm do kadłuba. Po chwili usłyszał dźwięczące w odpowiedzi kropki i kreski.

TAK

SYTUACJA

ZŁE POWIETRZE ZIMNO

WKRÓTCE POMOC

Cisza, a potem:

SZYBKO

WKRÓTCE

Petersen zawołał do swoich ludzi, że nadeszła pomoc. Czuł się winny, że kłamie. Ich czas prawie się skończył. Kapitan zaczynał widzieć nieostro. Coraz trudniej było oddychać. Temperatura spadła poniżej zera. Nawet skafandry nie chroniły przez zimnem. Petersen przestał się trząść – pierwszy objaw hipotermii.

Lars przerwał tok jego ulatujących myśli.

– Panie kapitanie, mogę o coś spytać?

Petersen chrząknął twierdząco.

– Dlaczego pan wrócił? Mógł się pan uratować.

– Gdzieś słyszałem – odrzekł Petersen – że kapitan powinien iść na dno ze swoim okrętem.

– To już chyba jest samo dno, kapitanie.

Petersen wydał gardłowy odgłos, który miał być śmiechem. Szybko opadali z sił. Ułożyli się jak najwygodniej i czekali.

6

Załoga łodzi czekała, aż Austin wynurzy się z wody. Po chwili był z powrotem na pokładzie i przedstawił sytuację Beckerowi i kapitanowi Larsenowi.

– Boże drogi… – powiedział Becker. – Co za straszna śmierć. Mój rząd nie będzie szczędził środków na wydobycie ich ciał.

Jego pesymizm zaczynał drażnić Austina.

– Pański rząd może nie sięgać do portfela, panie Becker. Tamci ludzie jeszcze żyją.

– Ale mówił pan…

– Wiem, co mówiłem. Są w kiepskim stanie, ale to nie znaczy, że ich los jest przesądzony. Akcja ratownicza na okręcie podwodnym “Squalus” trwała ponad dobę, a przeżyło trzydziestu trzech ludzi. – Austin urwał. Jego czuły słuch wyłowił nowy dźwięk. Spojrzał w niebo i osłonił oczy przed blaskiem zza chmur. – Wygląda na to, że przybyły posiłki.

W kierunku okrętu leciał gigantyczny helikopter. Pod jego brzuchem dyndała w uprzęży łódź podwodna w kształcie sterowca z tępym dziobem.

– Jeszcze nie widziałem takiego wielkiego helikoptera – powiedział kapitan Larsen.

– Mi-26 to największy śmigłowiec na świecie – odrzekł Austin. – Ma ponad trzydzieści metrów długości. Nazywają go latającym dźwigiem.

Becker uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu godzin.

– Ten dziwaczny obiekt wiszący pod helikopterem to wasz pojazd ratowniczy?

Zavala wzruszył ramionami.

– “Sea Lamprey” nie jest może najpiękniejszą jednostką pływającą, bo przy jego projektowaniu zwracałem szczególną uwagę nie na wygląd, lecz na funkcjonalność.

– Wręcz przeciwnie – zaprzeczył Becker. – Jest śliczny.

Kapitan z podziwem pokręcił głową.

– Jakim cudem udało wam się tak szybko ściągnąć tutaj ten sprzęt? Byliście tysiąc dwieście mil stąd, kiedy wysłaliśmy wezwanie o pomoc.

– Pamiętaliśmy, że Rosjanie lubią robić wielkie rzeczy – odpowiedział Austin. – Chętnie skorzystali z okazji pokazania światu, że wciąż są państwem pierwszej kategorii.

11
{"b":"109058","o":1}