Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Uniósł do góry pięści i wydał mrożący krew w żyłach okrzyk zwycięstwa. Ruszył dumnie wzdłuż toru wyścigowego, wykrzywiając w uśmiechu szerokie usta. Jego twarz przypominała latarnię zrobioną z wydrążonej dyni, imitującej ludzką głowę. Arogancka postawa nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że kolizja na torze nie była przypadkowa. Z zaszokowanego tłumu dobiegł pojedynczy gwizd, po chwili dołączyły inne. Widzowie gniewnym chórem wyrażali dezaprobatę dla taktyki zwycięzcy. Rozczarowani wyścigiem goście zaczęli wracać do muzeum.

Zawodnik gestykulował do rozchodzących się widzów, jakby zachęcał ich do podejścia bliżej. Przyglądał się tłumowi w poszukiwaniu kogoś, kto będzie na tyle odważny lub głupi, by stawić mu czoło. W końcu jego wzrok padł na Austina. Ciemne oczy zwęziły się. Austin stężał. Zaledwie kilka metrów od niego stał człowiek, który zranił go nożem i wrzucił granat do jego łodzi u Wrót Syreny. Rozpoznałby go po nienawiści płonącej w dzikich oczach, nawet bez pionowych tatuaży na policzkach i bezkształtnego kawałka mięsa w miejscu zmiażdżonego nosa.

Grube wargi wymówiły bezgłośnie: “Austin”.

Kurt był zdumiony, że tamten zna jego nazwisko, ale ukrył zaskoczenie.

– Dawno nie widzieliśmy się, Nanook – powiedział najbardziej drwiącym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Wisisz mi za operację plastyczną, którą zrobiłem na twojej przystojnej buźce.

Woźnica podszedł tak blisko, że rozdzielała ich tylko żółta taśma. Austin poczuł jego cuchnący oddech.

– Nazywam się Umealiq – odparł. – Chcę, żebyś wołał moje imię, kiedy będziesz błagał o litość.

– Nie dziwię ci się, że jesteś niezadowolony z nowego nosa – odrzekł spokojnie Austin. – Nie dałeś mi nad nim popracować. Zapłać mi za rozwaloną łódź i będzie po sprawie.

– Jedyną zapłatą, jaką dostaniesz, będzie śmierć – warknął tamten. Grube palce sięgnęły do pasa i zaczęły wyciągać z pochwy kościany nóż. Choć większość widzów już się rozeszła, w pobliżu kręciły się jeszcze grupki ludzi. Austin wyczuwał, że mimo ich obecności nie jest bezpieczny. Ten człowiek nie zawaha się go zabić nawet przy świadkach. Zacisnął prawą pięść, gotów walnąć w zmiażdżony nos, by zadać przeciwnikowi jak najwięcej bólu.

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Na woźnicę rzucił się Ben Nighthawk. Indianin był za lekki i zaatakował zbyt niezdarnie, żeby zrobić mu krzywdę. Krępy woźnica stęknął i zachwiał się lekko, ale utrzymał się na nogach i powalił Nighthawka potężnym ciosem.

Znów sięgnął po nóż, dał krok naprzód, ale nagle znieruchomiał. Przez Mall szedł woźnica niebieskich sań w towarzystwie swojej rozwścieczonej ekipy. Miał brudną, zakrwawioną twarz. Umealiq odwrócił się do nadchodzących. Wymienili kilka gwałtownych zdań, najwyraźniej na temat wyścigu. Woźnica czerwonych sań zerknął wściekle przez ramię na Austina i odszedł w kierunku ciężarówek.

Therri klęczała przy leżącym Nighthawku. Austin podszedł bliżej i zobaczył, że Indianin ma tylko podbite oko. Pomogli mu wstać.

– To on zabił mojego kuzyna – wyrzucił z siebie Ben.

– Jesteś pewien? – zapytała Therri.

Nighthawk bez słowa skinął głową. Wpatrzony błędnym wzrokiem w postać idącą przez Mall, zrobił krok w jej stronę. Austin zastąpił mu drogę.

– On i jego kolesie zatłuką cię.

– Nieważne.

– To nie jest dobry moment – powiedział Austin zdecydowanym tonem.

Nighthawk zrozumiał, że nie poradzi sobie z barczystym Austinem. Zaklął w swoim języku i poszedł przez Mall w kierunku muzeum.

– Dobrze, że go powstrzymałeś – odezwała się Therri. – Powinniśmy zawiadomić policję.

– Niezły pomysł. Ale może być z tym problem.

Od strony muzeum nadchodziła grupa mężczyzn z doktorem Barkerem na czele. Genetyk powitał Austina jak dawno niewidzianego przyjaciela.

– Miło znów cię spotkać, Austin. Chciałem się pożegnać.

– Ja jeszcze nigdzie się nie wybieram.

– Ależ tak! Umealiq czeka na ciebie i twoją przyjaciółkę. Zaraz się dowiesz, dlaczego nazywa się tak, jak oszczep z kamiennym grotem, używany przez Innuitów do polowań na foki.

Barker wskazał miejsce, gdzie na środku toru wyścigowego stał nieprzejednany wróg Austina. Potem odszedł w eskorcie dwóch goryli do czekającej limuzyny. Reszta jego ludzi została.

Od strony zaparkowanych ciężarówek nadbiegli następni. Austin szybko policzył, że w sumie jest ich około dwudziestu. Niezbyt równe szanse. Sytuacja nie poprawiła się, gdy kilku mężczyzn podbiegło do reflektorów oświetlających tor wyścigowy i wyłączyło je.

Najbliższym policjantem był gliniarz z drogówki, który zatrzymywał samochody na Madison Drive, żeby goście mogli wrócić do muzeum. Resztki zaproszonych osób kierowały się z powrotem na wystawę, przechodnie szli dalej. Bystre oko Austina śledziło cienie przesuwające się po trawie w klasycznym manewrze okrążającym.

Wziął Therri za ramię i spróbował poprowadzić ją w kierunku muzeum, ale ludzie Barkera zablokowali mu drogę. Powtarzała się sytuacja z Kopenhagi, tylko że tym razem Austin nie miał do obrony pokrywy od śmietnika. Dostrzegł kilku spacerowiczów i nawet parę mundurów Narodowej Służby Parkowej. Wszyscy szli beztrosko przez Mall, nieświadomi rozgrywającego się dramatu. Austin postanowił nie wzywać pomocy. Nie chciał nikogo narażać na niebezpieczeństwo.

Jeden reflektor pozostał włączony. Umealiq stał w kręgu światła niczym aktor na scenie. Trzymał dłoń na pochwie noża. Jego ludzie zbliżali się z obu stron i z tyłu. Austin nie miał wyboru. Wziął Therri za rękę i zaczęli wolno iść ku pewnej śmierci.

25

Mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, Austin zachowywał całkowity spokój. Potrafił przestawić umysł na tryb pracy, który najlepiej można by określić jako “psychiczny nadbieg”. Wewnętrzny głos spowalniał proces myślowy, chłodno analizował szczegóły dostarczane przez zmysły i układał plan działania.

On i Therri mieli przed sobą dwie ewentualności. Na sygnał przywódcy zbliżający się mężczyźni mogli posiekać ich toporkami. Jednak Austin przypuszczał, że raczej zrobi to sam Umealiq, jak przed chwilą obiecał. Austin zerkał strachliwie dookoła, żeby wywołać wrażenie, że jest całkiem zdezorientowany. W rzeczywistości planował drogę ucieczki i kalkulował szansę.

Therri ścisnęła jego dłoń, aż zabolały go kostki.

– Co robimy, Kurt? – zapytała z ledwo wyczuwalnym drżeniem w głosie.

Austin poczuł ulgę. Pytanie świadczyło o tym, że Therri nie zamierza się poddać i też szuka wyjścia z sytuacji. Jej determinacja sugerowała, że ma w sobie ukryte rezerwy. Będzie ich potrzebowała.

– Idziemy dalej. Traktuj to jako spacer po parku.

Therri zerknęła w bok na ich milczącą eskortę.

– Spacer po parku. Nie miałam takiej zabawy od naszej randki w Kopenhadze.

Iskierka humoru była dobrym znakiem. Zrobili jeszcze kilka kroków.

– Kiedy powiem odjazd, rób to, co ja – mruknął Austin.

– Odjazd?

– Tak. Trzymaj się mnie. Możesz nawet dosłownie deptać mi po piętach. Cokolwiek będzie się działo, masz być blisko mnie.

Skinęła głową. Szli dalej w ślimaczym tempie. Zbliżyli się na tyle do Umealiqa, że widzieli jego bezlitosne oczy, błyszczące niczym czarne diamenty pod nisko obciętą grzywką. Przeciwnicy nie spieszyli się. Zapewne chcieli, by ta zabawa trwała jak najdłużej. W czarnych kombinezonach przypominali kondukt żałobny. Austin traktował ich tylko jak niebezpieczną przeszkodę, którą trzeba ominąć. Skoncentrował uwagę na stojących bez opieki czerwonych saniach wyścigowych. Psy siedziały lub leżały skulone na trawie z przymkniętymi oczami i rozwartymi pyskami.

Austin wziął głęboki oddech. Życie jego i Therri będzie zależało od dobrej koordynacji.

Zrobili następny krok ku śmierci.

Umealiq czekał, aż podejdą. Opuścił dłoń na rękojeść kościanego noża w pochwie i wykrzywił okrutne usta w szerokim uśmiechu, jakby oblizywał się na widok smakowitego steku. Powiedział coś w niezrozumiałym języku. Kilka słów, być może o szykującej się zabawie, przykuło uwagę jego ludzi. Wszyscy spojrzeli w kierunku swojego przywódcy.

49
{"b":"109058","o":1}