Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Brzmi tak, jakby Holly wszystko to zmyślił – zauważył.

– Znasz go?

– Miałem już z nim parę zderzeń. Jego specjalnością jest rozdymanie wszystkiego.

Wzięła od niego artykuł. Istotnie, wszystkie jego uwagi na temat interaktywnych gier typu fantasy sformułowane były bardzo mgliście i upstrzone stwierdzeniami w trybie warunkowym: „być może”, „niewykluczone, że byłoby”, „o ile…”, Jak się sądzi…”

– Muszę z nim pogadać – oświadczyła, biorąc znów do ręki słuchawkę. – Masz może jego numer?

– Nie, ale pracuje w edynburskim biurze gazety. – Davidson ruszył do swojego biurka. – Znajdziesz go w książce na żółtych stronach w rozdziale „kolonie trędowatych”…

Telefon komórkowy zadzwonił, kiedy Steve Holly był w drodze do pracy. Mieszkał na Nowym Mieście, ledwie trzy przecznice od miejsca, które w swoim reportażu nazwał niedawno „apartamentem tragicznej śmierci”. Nie znaczyło to oczywiście, że jego mieszkanie należało do tej samej kategorii, co mieszkanie Flipy Balfour. Mieszkał na najwyższym piętrze starej, nie zmodernizowanej kamienicy – jednej z niewielu, jakie jeszcze zostały na Nowym Mieście. Również nazwa ulicy, przy której mieszkał, nie kojarzyła się tak dobrze jak adres Flipy. Ale nawet tu z radością obserwował, jak teoretyczna wartość jego mieszkania błyskawicznie rośnie. Cztery lata wcześniej zdecydował, że chce zamieszkać w tej części miasta, jednak nawet wtedy ceny mieszkań w tych okolicach wykraczały poza jego możliwości. Na planach by się pewnie skończyło, gdyby nie wpadł na pomysł studiowania nekrologów w codziennych gazetach. Kiedy pojawiał się w nich jakiś adres z Nowego Miasta, natychmiast pędził tam z kopertą zaadresowaną do „Właściciela” i opatrzoną dopiskiem „PILNE”. Wewnątrz znajdował się krótki i zwięzły list, w którym informował adresata, że urodził się i wychował na tej właśnie ulicy i że od czasu wyprowadzenia się jego rodzinę spotykają same nieszczęścia. Ponieważ oboje rodzice już nie żyją, on sam chciałby powrócić i zamieszkać przy ulicy, która kojarzy mu się ze szczęśliwymi wspomnieniami z dzieciństwa, gdyby więc właściciel rozważał ewentualnie sprzedaż, to on…

Aż trudno uwierzyć, ale zadziałało. Zmarła pewna staruszka, od dziesięciu lat przykuta do łóżka, i siostrzenica, będąca jej najbliższą żyjącą krewną, otrzymawszy list, zadzwoniła do Holly’ego jeszcze tego samego popołudnia. Natychmiast pojechał obejrzeć mieszkanie – czteropokojowe, dość cuchnące i zapuszczone, wiedział jednak, że takim rzeczom da się zaradzić. Niewiele brakowało, by wpadł na kłamstwie, gdy siostrzenica zapytała go, pod którym numerem kiedyś mieszkał. Udało mu się jednak tak zamotać, że się nie zorientowała. A potem wykonał swój stały numer: wszyscy agenci nieruchomości i notariusze to złodzieje, którzy tylko patrzą, jakby zedrzeć z nich skórę… więc będzie dużo lepiej jeśli sami uzgodnią rozsądną cenę i nie dopuszczą żadnych pośredników.

Siostrzenica mieszkała w Borders i wyglądała na niezorientowaną w edynburskich cenach mieszkań. Dorzuciła nawet za darmo całe umeblowanie po staruszce, za które Holly wylewnie podziękował, po czym, podczas pierwszego weekendu po przeprowadzce, w całości wyrzucił na śmietnik.

Gdyby zdecydował się je sprzedać dzisiaj, mógłby zainkasować równe sto tysięcy, czyli zupełnie niezłą sumkę. Nawiasem mówiąc, nie dalej jak dziś rano zastanawiał się nad wycięciem podobnego numeru z mieszkaniem po małej Balfour… tyle że coś mu mówiło, że jej rodzina będzie dokładnie znała rzeczywistą wartość tego mieszkania. Zatrzymał się w połowie drogi w górę Dundas Street i odebrał komórkę.

– Steve Holly przy telefonie.

– Panie Holly, tu detektyw sierżant Wylie, wydział śledczy policji okręgu Lothian i Borders.

Zaraz, Wylie? Próbował ją sobie umiejscowić. Ależ tak! Wylie od tej sławetnej konferencji prasowej.

– Tak, pani sierżant. Czym mogę służyć z samego rana?

– Chodzi mi o pański artykuł mniej więcej sprzed trzech lat… na temat śmierci niemieckiego studenta.

– Czy chodzi pani może o tego studenta z sześciometrowymi ramionami? – zapytał z uśmiechem. Stał przed wystawą niewielkiej galerii sztuki i skorzystał z okazji, by zajrzeć do środka, nie tyle interesując się obrazami, ile ich cenami.

– Tak, o tego – odparła.

– Nie chce mi pani powiedzieć, że złapaliście jego zabójcę?

– Nie.

– Więc co?

Zawahała się, a on zmarszczył czoło w oczekiwaniu.

– Być może natknęliśmy się na nowe dowody w sprawie…

– Co za nowe dowody?

– W chwili obecnej nie mogę panu wyjawić…

– Jasne, jasne. Niech pani wymyśli coś nowego, coś czego nie słyszę co drugi dzień. Wy zawsze chcecie coś za nic.

– A wy nie?

Odwrócił wzrok od wystawy akurat w porę, by dostrzec ruszającego spod świateł zielonego astona martina. Za dużo się ich nie widzi, więc to pewnie pogrążony w żałobie tatuś…

– A co to ma wspólnego ze śmiercią Philippy Balfour? – zapytał.

Po chwili milczenia Wylie zapytała:

– Słucham?

– To nie najlepsza odpowiedź, pani sierżant. Ostatni raz, kiedy panią widziałem, zajmowała się pani sprawą tej Balfour. Chce mi pani wmówić, że nagle dano panią do sprawy, która nie leży nawet na terenie okręgu Lothian i Borders?

– Ja…

– Tak, wiem. Pewnie nie wolno pani wyjawić co? W przeciwieństwie do mnie, bo mnie wolno mówić, co mi się żywnie podoba.

– I zmyślać, tak jak pan zmyślił tę historię o czarach i klątwach, tak?

– Niczego nie zmyślałem. Wszystko opowiedzieli mi jego rodzice.

– To, że lubił grywać w komputerowe gry, wierzę. Ale ten pomysł, że w Szkocji znalazł się w związku z jakąś dziwaczną grą…?

– Były to moje własne przemyślenia w oparciu o dostępne dowody.

– Ale przecież nie było żadnych dowodów na istnienie takiej gry?

– Szkockie pogórze pełne celtyckich bredni i mitów… czyli idealne miejsce, gdzie ktoś taki jak Jurgen może trafić. Wysyłają go tam w ramach jakiegoś zadania, tyle że na miejscu czeka wycelowany rewolwer.

– Wiem, czytałam pański artykuł.

– I w jakiś sposób wiąże się to z historią Philippy Balfour, tylko nie chce mi pani powiedzieć w jaki. – Holly oblizał wargi. Zaczynało mu się to podobać.

– No właśnie – odparła Wylie.

– Musiało to panią zaboleć, co? – zapytał niemal z troską w głosie.

– Co takiego?

– To, że wycofali panią z biura prasowego. Ale to nie pani wina, prawda? Czasami jesteśmy jak banda dzikusów. Powinni lepiej panią przygotować. Chryste, ta Gill Templer siedziała przecież w biurze prasowym od stu lat… więc powinna wiedzieć.

Po stronie Wylie znów zapadło milczenie. Holly jeszcze bardziej złagodniał.

– A na dokładkę powierzają to stanowisko jakiemuś żółtodziobowi i posterunkowemu! Posterunkowy Grant Hood! To ci dopiero wybitna postać. Najbardziej nadęty, zarozumiały palant, jakiego w życiu widziałem. Więc jak mówię, musiało to panią nieźle zaboleć. I co z panią robią, pani sierżant? Zsyłają panią w dzicz i teraz musi się pani zwracać do reportera – do kogoś z wrogiego obozu – żeby pani pomógł się z tego wykaraskać.

Myślał, że zdążyła się rozłączyć, jednak po chwili usłyszał coś na kształt westchnienia.

Oho, dobry jesteś, Stevie, mój chłopcze, pomyślał w duchu. Pewnego dnia będziesz miał i dobry adres na wizytówce, i dobre obrazy na ścianach, a ludzie będą się tylko gapić…

– Pani sierżant?

– Co?

– Przykro mi, jeśli sprawiłem pani ból. Ale może powinniśmy się spotkać. Myślę, że mógłbym coś wymyślić, żeby pani pomóc, choć odrobinę.

– W jaki sposób?

– Dopiero, kiedy się zobaczymy.

– Nie, teraz. – Głos jej nieco stwardniał. – Niech pan powie teraz.

– No cóż… – Holly obrócił twarz do słońca. – Powiedzmy, że ta sprawa, nad którą pani pracuje, jest… poufna, prawda?

– Nabrał powietrza. – Proszę nie odpowiadać. Oboje znamy odpowiedź. I powiedzmy, że ktoś… dajmy na to jakiś dziennikarz… dowiaduje się szczegółów. Szefowie natychmiast chcą wiedzieć, skąd się o tym dowiedział, i wie pani, kogo w pierwszej kolejności biorą pod lupę?

88
{"b":"108287","o":1}