Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Przenieśli cię, tak? – domyślił się Shug Davidson.

Pokręciła głową.

– Nie, mam jeden temat do rozpracowania. Ale tu mi będzie wygodniej.

– No tak, ale tu będziesz daleko od splendoru.

– Od czego?

Uśmiechnął się.

– Od rozgłosu, od sławnego śledztwa, od bycia w środku akcji.

– Za to tu jestem w środku West Endu – odparła – i to mi wystarczy.

Davidson skwitował to mrugnięciem, a Reynolds dał jej brawko. Uśmiechnęła się. Poczuła, że znów jest w domu.

Przez cały weekend ją to dręczyło – to, jak ją odstawiono na boczny tor, wykopano z biura rzecznika i wrzucono w strefę mroku, w której poruszał się inspektor Rebus. A potem kolejny kopniak i wpuszczenie jej w samobójstwo turysty sprzed wielu lat.

I dlatego podjęła tę decyzję: jeśli jej tam nie chcą, to ona ich też nie potrzebuje. Chętnie wróci na West End. Zabrała stamtąd wszystkie papiery i rozłożyła je teraz na swoim biurku, którym nie będzie musiała się dzielić z nikim innym. I telefon też tu nie dzwoni bez przerwy, a Bill Pryde nie miota się z miejsca na miejsce z podkładką na dokumenty w ręku i gumą antynikotynową w ustach. Tutaj czuła się bezpieczna i tu mogła spokojnie dochodzić do wniosku, że znów traci czas na uganianie się za urojeniami.

Pozostawało jej tylko przekonać o tym Gill Templer.

Zaczęła całkiem udanie. Zadzwoniła na posterunek policji w Fort William i natknęła się na sympatycznego i uczynnego sierżanta nazwiskiem Donald Maclay, który doskonale pamiętał całą sprawę.

– To było w górnej partii zbocza Ben Dorchory – powiedział. – Ciało leżało tam już od kilku miesięcy. To bardzo niedostępne miejsce. Trafił tam przypadkiem chłopak z nagonki podczas polowania, inaczej ciało mogłoby tam jeszcze leżeć latami. Podjęliśmy wszystkie rutynowe czynności. Przy zwłokach nie było niczego, co pozwoliłoby je zidentyfikować. Kieszenie były puste.

– Nie miał nawet pieniędzy?

– Żadnych nie znaleźliśmy. Naszywki firmowe na ubraniu i na koszuli też nam nic nie dały. Pytaliśmy w okolicznych pensjonatach i hotelach, sprawdzaliśmy wykazy osób poszukiwanych.

– A co z rewolwerem?

– Co mianowicie?

– Znaleźliście jakieś odciski?

– Po tak długim czasie? Nie, niczego nie znaleźliśmy.

– Ale sprawdziliście?

– O tak.

W czasie rozmowy Wylie robiła notatki.

– A proch?

– Słucham?

– Pytam o ślady prochu strzelniczego na skórze. Strzał był w głowę, tak?

– Zgadza się. Patolog nie znalazł śladów opalenia ani drobin prochu na skórze.

– Czy to trochę nie dziwne?

– W sytuacji, kiedy odstrzelił sobie pół głowy, a pozostałością żywiły się dzikie zwierzęta, to nie.

Wylie przestała pisać.

– Wyobrażam to sobie – powiedziała.

– Prawdę powiedziawszy nie przypominało to wcale zwłok, a bardziej straszydło na wróble. Skóra wyglądała jak pergamin. Tam w górach wieją często piekielne wiatry.

– I nie uznaliście, że śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach?

– Opieraliśmy się na wynikach sekcji.

– Moglibyście mi podesłać akta tej sprawy?

– Jak dostaniemy prośbę na piśmie, to oczywiście.

– Dzięki. – Postukała długopisem w biurko. – W jakiej odległości od ciała leżała broń?

– Mniej więcej sześć metrów.

– I uważacie, że mogło ją tam odwlec jakieś zwierzę?

– Tak. Albo zwierzę, albo odskoczyła pod wpływem odrzutu. Jak się przystawia spluwę do głowy i pociąga za spust, to musi być odrzut, prawda?

– Pewnie tak. – Zrobiła pauzę. – I co było dalej?

– Cóż, najpierw spróbowaliśmy zrekonstruować rysy twarzy, potem to rozesłaliśmy.

– No i?

– No i niewiele. Problem polegał na tym, że uważaliśmy go za kogoś znacznie starszego… człowieka po czterdziestce, więc portret to uwzględniał. Bóg raczy wiedzieć, skąd ci Niemcy się o tym dowiedzieli.

– Jego rodzice?

– Właśnie. Ich syn zaginął niemal rok wcześniej… może nawet jeszcze dawniej. Nagle dostaliśmy telefon z Monachium i początkowo nie mogliśmy się wcale dogadać. Ale wkrótce zjawili się u nas na posterunku z tłumaczem. Pokazaliśmy im ubranie i wtedy rozpoznali parę szczegółów… jego marynarkę i zegarek.

– Sądząc z tonu, zbytnio was to wtedy nie przekonało.

– I jeśli mam być szczery, to mnie nadal nie przekonuje. Ci ludzie przez rok stawali na głowie, żeby go odnaleźć. Ta zielona marynarka wyglądała zupełnie pospolicie, niczym specjalnym się nie wyróżniała. Podobnie jak zegarek.

– Podejrzewacie, że sami siebie oszukiwali, bo tak bardzo chcieli w to wierzyć?

– Tak, chcieli, żeby to był on. Ale ich syn miał zaledwie dwadzieścia lat… Nasi eksperci twierdzili, że mamy do czynienia z kimś dwukrotnie starszym. A potem wywęszyły to cholerne gazety i wszystko opisały.

– A skąd się wzięły te bajki o jakichś czarach i klątwach?

– Zaraz, przepraszam na chwilę.

Wylie usłyszała stuknięcie odkładanej słuchawki i głos Maclaya, przekazującego komuś instrukcje: „Jak tylko miniesz włóki… to zobaczysz szopę, z której Aly korzysta, gdy wynajmuje komuś łódź…” Wyobraziła sobie Fort William: spokojną rybacką wioskę z widocznymi na zachodzie wyspami. Tylko rybacy i turyści, a wokół głowy mewy i powietrze przesycone wonią morskich wodorostów.

– Przepraszam za przerwę.

– Dużo macie pracy?

– Och, tu zawsze się mnóstwo dzieje – odparł ze śmiechem, a Wylie pomyślała, że chętnie by tam do niego dołączyła. Po skończonej rozmowie mogłaby zrobić spacer do portu, mijając po drodze te włóki. – To przy czym byliśmy? – zapytał.

– Przy czarach i klątwach.

– Po raz pierwszy przeczytaliśmy o tym w gazetach. To też spowodowali rodzice, bo opowiedzieli o tym jakiemuś reporterowi.

Wylie miała przed sobą fotokopię z gazety. Tytuł artykułu brzmiał: GRA KOMPUTEROWA WINNA TAJEMNICZEJ ŚMIERCI OD KULI W GÓRSKIM PUSTKOWIU? Autor: Steve Holly.

Jurgen Becker był dwudziestoletnim studentem, mieszkającym z rodzicami na przedmieściach Hamburga. Studiował na miejscowym uniwersytecie, na wydziale psychologii. Jako zagorzały miłośnik gier komputerowych był członkiem drużyny startującej w internetowej lidze międzyuczelnianej. Jego koledzy ze studiów zeznali, że w tygodniu poprzedzającym zniknięcie sprawiał wrażenie „spiętego i podenerwowanego”. Wychodząc z domu po raz ostatni, wziął ze sobą plecak. Zdaniem rodziców, wewnątrz znajdował się paszport, dwie zmiany odzieży, aparat fotograficzny, przenośny odtwarzacz płyt CD i kilkanaście kompaktów.

Oboje rodzice pracowali zawodowo – ojciec był architektem, matka wykładała na uczelni – jednak rzucili pracę, w całości poświęcając się poszukiwaniom syna. Ostatni akapit artykułu wydrukowano wytłuszczoną czcionką. „A teraz zrozpaczeni rodzice odnaleźli wreszcie syna. Jednak dla nich tajemnica jeszcze bardziej się zagmatwała. Jak to się stało, że Jurgen poniósł śmierć na jałowym pustkowiu w szkockich górach? Kto jeszcze z nim tam był? Do kogo należała broń?… I kto się nią posłużył, by pozbawić życia młodego studenta?”

– A ten plecak i jego zawartość nigdy się nie odnalazła? – spytała Wylie.

– Nigdy. Tyle że jeśli to nie on, to trudno się dziwić.

Wylie uśmiechnęła.

– Bardzo mi pomogliście, sierżancie Maclay.

– Przyślijcie prośbę na piśmie, to wam wyślę wszystko, co mamy w tej sprawie.

– Dzięki, zrobię to na pewno. – Zawiesiła głos. – W Edynburgu mamy jednego Maclaya. Pracuje w sekcji śledczej w Craigmillar…

– Tak, to mój kuzyn. Spotkałem się z nim parę razy na jakichś ślubach i pogrzebach. Craigmillar to dzielnica, gdzie mieszkają sami bogacze?

– Tak wam powiedział?

– A co, lał wodę?

– Przyjedź kiedyś, kolego, to sam zobaczysz.

Wylie odłożyła słuchawkę i wybuchła śmiechem, po czym musiała Smugowi opowiedzieć dlaczego. W trakcie rozmowy podszedł do niej do biurka. Salka wydziału śledczego nie była zbyt duża: raptem cztery biurka i kilkoro drzwi wiodących do wnęk zabudowanych szafami, w których trzymali archiwum starych spraw. Shug wziął do ręki fotokopię artykułu i przeczytał w całości.

87
{"b":"108287","o":1}