– Dlaczego?
– Dlatego, że w Londynie też już jest piątek wieczór. – Rzucił na nią spojrzenie. – Masz ochotę na drinka?
Nie miała zamiaru przyjmować jego zaproszenia i miała w zanadrzu moc dogodnych wymówek, jednak tak się dziwnie potoczyło, że nagle znaleźli się po drugiej stronie ulicy w The Maltings. Kiedy stanęli przy barze, Bain znów ustawił swoją teczkę na podłodze.
– Co ty tam trzymasz? – spytała.
– A jak myślisz?
Wzruszyła ramionami.
– Laptopa, komórkę… jakieś akcesoria i dyskietki… nie mam pojęcia.
– I o to chodzi, żeby tak myśleć. – Podniósł teczkę, położył ją na barze i już miał otworzyć, kiedy nagle się rozmyślił i pokręcił głową. – Nie – powiedział – może kiedy indziej. Może, jak się trochę lepiej poznamy. – Zdjął teczkę z baru i postawił ją na podłodze.
– Masz przede mną tajemnice? – zapytała Siobhan. – To ci dopiero początek koleżeńskiej współpracy.
Oboje się uśmiechnęli, a barman podał im zamówione drinki: piwo butelkowe dla niej i duże piwo z beczki dla niego. Nigdzie nie było wolnego stolika.
– Jak ci się pracuje na St Leonard’s?
– Pewnie tak jak wszędzie indziej.
– Tylko że nie wszędzie jest John Rebus.
Spojrzała na niego.
– O co ci chodzi?
Wzruszył ramionami.
– O to, co mi Claverhouse powiedział przed wyjściem. Powiedział, że jesteś praktykantką Rebusa.
– Praktykantką! – Mimo ryczącej z głośników muzyki, jej podniesiony głos spowodował, że parę osób przy barze odwróciło się w ich stronę. – A to bezczelny!
– Spokojnie, spokojnie – rzucił Bain. – On tylko tak powiedział.
– To teraz ty powiedz jemu, żeby sobie łeb w dupę wsadził.
Bain zaczął się śmiać.
– Nie żartuję – powiedziała groźnie, jednak po chwili też się zaczęła śmiać.
Po następnych dwóch drinkach Bain oświadczył, że chętnie by coś zjadł i zaproponował, żeby zajrzeli do Howiego i sprawdzili, czy nie znajdzie się wolny stolik. Nie miała zamiaru się godzić – po piwach wcale nie czuła się taka głodna – ale jakoś nie potrafiła mu odmówić.
Jean Burchill ciągle jeszcze siedziała w muzeum. Zaintrygowała ją uwaga profesora Devlina o doktorze Lovellu i postanowiła na własną rękę przeprowadzić prywatne śledztwo i sprawdzić, czy teorię patologa da się jakoś dowieść. Wiedziała, że najprościej byłoby porozmawiać z samym Devlinem, jednak coś ją przed tym powstrzymywało. Zdawało się jej, że wciąż jeszcze czuje od niego formalinę, a dotykając go, czuje na jego skórze dotyk truposzy. Jej praca w muzeum obracała się wokół ludzi dawno już zmarłych i to na ogół w postaci wzmianek w książkach czy fragmentów wykopalisk. Kiedy zmarł jej mąż, protokół przeprowadzonej na nim sekcji stanowił wyjątkowo ponurą lekturę, a jednak ten, który go sporządził, zrobił to z wyraźną satysfakcją, lubując się w szczegółowych opisach zmian w jego wątrobie i rozwodząc nad jej rozdęciem i zwyrodnieniem. „Zwyrodnienie” było jego ulubionym słowem. Pomyślała, że pewnie to nietrudne, kiedy ma się pośmiertnie zdiagnozować alkoholika.
Przyszedł jej do głowy Rebus i jego picie. Jej zdaniem jego picie nie przypominało picia Billa, który siadał do śniadania, udawał że coś je, a potem wymykał się do garażu, gdzie trzymał ukrytą butelkę. Nim siadał za kierownicą, miał już za sobą kilka drinków. Bez przerwy znajdowała po nim jakieś ślady: puste butelki po burbonie poutykane w piwnicy i schowane na najwyższej półce w jego szafie. Nigdy nic nie mówiła, a Bill był cały czas „duszą towarzystwa”, „ostoją spokoju i pewności” i „świetnym kompanem” aż do momentu, gdy choroba uniemożliwiła mu dalszą pracę i zawiodła na szpitalne łóżko.
Nie sądziła, by Rebus pił, tak jak Bill, po kryjomu. On tylko lubił się napić, a jeśli nawet to robił w samotności, to dlatego, że nie miał zbyt wielu przyjaciół. Kiedyś zapytała Billa, dlaczego pije, a on nie umiał jej odpowiedzieć. Pomyślała, że Rebus pewnie znałby odpowiedź, choć trudno go było skłonić do rozmowy na ten temat. Pewnie powiedziałby coś o obmywaniu świata i wypłukiwaniu z głowy siedzących w niej problemów i pytań.
Co oczywiście wcale nie znaczyło, że był pijakiem sympatyczniejszym od Billa, choć właściwie nie widziała jeszcze Rebusa pijanego. Podejrzewała, że należy do kategorii usypiaczy, którzy wypijają, ile się da, potem tracą świadomość i padają bez względu na to, gdzie się akurat znajdują.
Kiedy zadzwonił telefon, nie spieszyła się z podniesieniem słuchawki.
– Jean? – odezwał się głos Rebusa.
– Cześć, John.
– Myślałem, że już poszłaś do domu.
– Zostałam dziś dłużej.
– Tak sobie pomyślałem, czy może…
– Dziś nie, John. Mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. – Ścisnęła sobie palcami grzbiet nosa.
– W porządku – powiedział, wyraźnie zawiedziony.
– A co z weekendem? Masz jakieś plany?
– No właśnie, chciałem ci o tym powiedzieć…
– Co takiego?
– Lou Reed jutro wieczorem w Playhouse. Mam dwa bilety.
– Lou Reed?
– Może być świetny, może być okropny. Ale jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
– Od lat już go nie słyszałam.
– Myślę, że przez ten czas nie pobierał lekcji śpiewu.
– Pewnie nie. Fajnie, to idźmy.
– Gdzie się spotkamy?
– Rano muszę pochodzić po sklepach… Może w porze lunchu?
– Świetnie.
– Jeśli nie masz nic innego, to od tego możemy zacząć weekend.
– Bardzo mi to pasuje.
– I mnie też. Będę na zakupach w mieście… może uda nam się zdobyć stolik w Cafe St Honore?
– Czy to jest zaraz obok baru Oxford?
– Tak – odparła, uśmiechając się. Dla niej Edynburg stanowił mapę restauracji, dla niego był mapą pubów.
– Zadzwonię i zrobię rezerwację.
– Zamów na pierwszą. Jeśli będą jakieś trudności, daj mi znać.
– Nie będzie. Szef kuchni jest stałym bywalcem Ox.
Spytała go, co nowego w sprawie, a on coś niechętnie bąknął, potem jednak przyszło mu coś na myśl.
– Pamiętasz tego anatoma, o którym opowiadał Devlin?
– Którego? Kenneta Lovella?
– Tak. Przesłuchiwałem pewną studentkę medycyny, przyjaciółkę Philippy. I okazało się, że jest z nim spokrewniona.
– Naprawdę? – Jean starała się nie okazać zbytniego podniecenia. – Ma to samo nazwisko?
– Nie, nazywa się Claire Benzie. Jest z nim spokrewniona przez matkę.
Porozmawiali jeszcze przez chwilę, potem odłożyła słuchawkę i rozejrzała się wokół. Jej „gabinet” był maleńką klitką, w której mieściło się biurko, jedno krzesło, szafka na dokumenty i regał na książki. Do wewnętrznej strony drzwi przyczepiła kilka pocztówek, wśród których była też pocztówka ze sklepiku przedstawiająca trumienki z Arthur’s Seat. Za drzwiami znajdowało się znacznie większe pomieszczenie zajmowane przez sekretarki i personel pomocniczy, obsługujący pracowników muzeum. W tej chwili było puste, wszyscy poszli już do domu. Gdzieś dalej w budynku pracowały sprzątaczki i kręcił się strażnik, robiący obchód wszystkich sal. Już zdarzało jej się chodzić po muzeum w środku nocy i nigdy nie wywoływało to u niej żadnych emocji. Stara część muzeum ze swą ekspozycją wypchanych zwierząt nawet wpływała na nią kojąco. Był piątkowy wieczór i wiedziała, że w restauracji na najwyższym piętrze jest na pewno tłoczno. Restaurację obsługiwała oddzielna winda i osobny portier na dole, pilnujący, by goście nigdzie się nie rozchodzili.
Przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Siobhan i jej uwagę o „złych doświadczeniach”. Na pewno nie chodziło o jedzenie, choć czasami wysokość rachunków mogła przyprawić o atak serca. Zastanowiła się, czy się później nie skusić. Ceny po dwudziestej drugiej stawały się znacznie niższe i może znajdzie się dla niej jakieś miejsce. Położyła rękę na brzuchu. Jutro lunch… więc właściwie nic się nie stanie, jeśli dziś daruje sobie kolację. Poza tym nie była pewna, czy dotrwa tu aż do dziesiątej. Podjęte przez nią próby grzebania w życiu Lovella nie dawały jak dotąd żadnych efektów.