Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Niestety do końca dnia będzie poza biurem. Czy ma pan jego numer komórkowy? – Miała krótkie blond włosy zatknięte za uszami. Do głowy miała przyczepiony zestaw telefoniczny: słuchawka i mikrofon. – Dziękuję, do widzenia – powiedziała, kończąc rozmowę, i natychmiast zaczęła następną. Nie patrzyła na Rebusa, uniosła jednak palec w górę na znak, że o nim pamięta. Rozejrzał się, gdzie mógłby usiąść, ale w pomieszczeniu nie było niczego poza dość żałośnie wyglądającym fikusem w zbyt małej donicy.

– Obawiam się, że cały dzień go nie będzie. Czy ma pani jego numer komórkowy? – Podała numer i zakończyła rozmowę. – Przepraszam – powiedziała, zwracając się do Rebusa.

– Nic nie szkodzi. Przyszedłem się zobaczyć ze Steve’em Hollym, ale domyślam się, co mi pani powie.

– Niestety, nie będzie go do końca dnia.

Rebus kiwnął głową.

– Ma pan jego…

– Tak, mam.

– Czy spodziewał się pana?

– Nie wiem. Mam od niego odebrać takie drewniane pudełko, jeśli już mu niepotrzebne.

– Ach, to. – Ostentacyjnie się wzdrygnęła. – Dziś rano podłożył mi to na krzesło. Jego poczucie humoru.

– To pewnie się tu pani nie nudzi.

Wyraźnie nie miała nic przeciwko wobec zrobienia koledze psikusa.

– Ma to gdzieś w swoim boksie – powiedziała z uśmiechem.

Rebus kiwnął głową.

– A zdjęcia już zrobione?

– O tak.

– Wobec tego może mógłbym…? – Kiwnął ręką w stronę, gdzie domyślał się boksu Holly’ego.

– Nie widzę przeszkód. – Jej centralka znów się odezwała.

– To ja już nie będę pani przeszkadzał – rzekł Rebus i pewnym krokiem ruszył w głąb biura, jakby znał na pamięć jego rozkład. Biuro było podzielone na cztery boksy, czyli biurka otoczone parawanami. Przy żadnym z nich nie było nikogo. Trumienka leżała obok klawiatury komputerowej, a na niej kilka próbnych polaroidów. Rebus gotów był sobie pogratulować, sprawdził się bowiem najlepszy z możliwych scenariuszy. Gdyby zastał Holly’ego, musiałby się uporać z jego pytaniami, a może nawet walczyć z jego wrogością. Skorzystał z okazji i szybko rozejrzał się po wnętrzu boksu. Na ścianie wisiały przyczepione kartki z numerami telefonów i wycinki z gazet. Pięciocentymetrowa figurka Scooby Doo przyczepiona była do narożnika monitora, a na biurku leżał kalendarz Simpsonów otwarty na pokrytych bohomazami stronach sprzed trzech tygodni. Obok leżał dyktafon z otwartą i pustą przegródką na baterie. Do boku monitora przyczepiony był wycięty z gazety tytuł: „Super Cally [Ian Callaghan, słynny piłkarz drużyny Glasgow Rangers.] daje popalić. Celtic daje plamę”. Rebus uśmiechnął się: był to już klasyk gazetowy i dotyczył pewnego meczu piłki nożnej. Może Holly jest kibicem Rangersów, a może tylko spodobał mu się ten tytuł. Już miał opuścić boks, kiedy na ścianie obok biurka zauważył kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu Jean. Zerwał ją i schował do kieszeni. Na następnej kartce zobaczył dalsze numery telefonów, a wśród nich własny i Gill Templer. Na kolejnej kartce były następne nazwiska: Bill Pryde, Siobhan Clarke, Ellen Wylie. Reporterowi udało się zdobyć domowe telefony Templer i Clarke. Rebus nie wiedział, czy reporter przechowuje gdzieś kopie, ale na wszelki wypadek postanowił zabrać wszystkie kartki.

Po wyjściu z budynku zadzwonił na numer komórkowy Siobhan, ale usłyszał tylko komunikat, że połączenie nie może być zrealizowane. Za wycieraczką na szybie tkwił mandat, a w pobliżu nie widać było nikogo ze straży miejskiej. Z uwagi na kolor mundurów, strażników nazywano „niebieskie łajzy”. Rebus, który być może jako jedyny widz w całym kinie oglądał Żółtą łódź podwodną w stanie nie zamulonym prochami, miał sentyment do tak nazywanych tam stworków, co nie przeszkodziło mu wściec się na widok mandatu. Wetknął go do schowka w samochodzie i paląc papierosa, powlókł się w żółwim tempie z powrotem na St Leonard’s. Tak wiele było teraz ulic, którymi nie można było jechać dokąd się chciało. Nie mogąc skręcić w lewo w Princess Street i widząc, że ruch na moście Waverley stoi w miejscu z powodu robót drogowych, pojechał w końcu przez Mound i skręcił w Market Street. W odtwarzaczu nastawił nagranie Janis Joplin Buried Alive in the Blues. Pomyślał, że to na pewno lepsze rozwiązanie niż dogorywanie w edynburskim ruchu ulicznym.

Wrócił do biura i stwierdził, że Wylie wygląda jak zatopiona we własnej wersji tego bluesa.

– Masz ochotę się przejść?

Poderwała głowę.

– A dokąd?

– Pana też zapraszam, profesorze.

– Brzmi to niesłychanie intrygująco. – Dziś wyjątkowo nie miał na sobie blezera, tylko bezrękawnik wycięty w serek, który zwisał mu luźno pod pachami, za to z tyłu był za krótki. – Czy to będzie jakaś wyprawa w nieznane?

– Niezupełnie. Odwiedzimy pewien zakład pogrzebowy.

Wylie spojrzała na niego ponuro.

– Chyba żartujesz?

Rebus potrząsnął jednak głową i wskazał na trumienki ułożone na biurku.

– Jak się chce uzyskać fachową opinię, to należy się zwrócić do fachowca.

– Rozumie się samo przez się – oznajmił Devlin.

Z St Leonard’s do zakładu pogrzebowego był tylko krótki spacer. Po raz ostatni Rebus odwiedził taki zakład, kiedy zmarł jego ojciec. Podszedł wtedy do trumny i dotknął czoła, tak jak go tego ojciec nauczył, kiedy zmarła jego matka. „Jeśli dotkniesz zmarłego, Johnny, to nigdy potem nie musisz się go obawiać”. Gdzieś w jakimś innym zakładzie zapewne kładziono właśnie Conora Leary’ego do pudła. Jedyne przed czym nie da się uciec to śmierć i podatki, mawiali niektórzy. Tyle że Rebus znał kryminalistów, którzy przez całe życie nie zapłacili złamanego grosza. Ale nie szkodzi: kiedy przyjdzie ich pora, od pudła już się nie wykręcą.

Jean Burchill już czekała i na ich widok z widoczną ulgą podniosła się z krzesełka w sali recepcyjnej. Pomimo kilku bukietów świeżo ciętych kwiatów panowała tu przytłaczająca atmosfera powagi i przygnębienia. Rebusowi przemknęło przez głowę pytanie, czy i jaki rabat dają dostawcy wieńców. Ściany były wyłożone drewnianą boazerią i całe pomieszczenie lekko pachniało pastą do drewna. Mosiężne okucia lśniły, a marmurowa podłoga z białych i czarnych płytek ułożona była w szachownicę. Rebus przedstawił sobie wszystkich i Devlin, ściskając dłoń Jean, zapytał:

– A od czego dokładnie jest pani kustoszem?

– Specjalizuję się w dziewiętnastym wieku – wyjaśniła. – Wierzenia, stosunki społeczne i tak dalej…

– Pani doktor uzupełnia nasze śledztwo o historyczną perspektywę – dodał Rebus.

– Chyba nie bardzo rozumiem – powiedział Devlin i spojrzał pytająco na Rebusa.

– To ja skompletowałam ekspozycję trumienek z Arthur’s Seat – poinformowała Jean.

Brwi Devlina wystrzeliły w górę.

– Och, jakież to fascynujące! – wykrzyknął. – I uważa pani, że istnieją jakieś związki z obecną serią?

– Nie wiem, czy tu w ogóle można mówić o „serii” – wtrąciła się Wylie. – Mamy do czynienia z pięcioma przypadkami w ciągu trzydziestu lat.

Devlin wyglądał na zaskoczonego. Chyba nie przywykł, by ktoś poddawał w wątpliwość jego dobór słów. Popatrzył z wyrzutem na Wylie, potem zwrócił się do Rebusa.

– Ale mamy do czynienia z jakimś kontekstem historycznym, czy tak?

– Tego nie wiemy. I to właśnie próbujemy dziś ustalić.

Otworzyły się wewnętrzne drzwi i stanął w nich jakiś mężczyzna. Miał około pięćdziesiątki i ubrany był w ciemny garnitur, śnieżnobiałą koszulę i srebrzysty krawat. Miał krótko przycięte srebrzyste włosy i bladą, pociągłą twarz.

– Pan Hodges? – zapytał Rebus, a mężczyzna lekko się skłonił. Rebus podał mu rękę. – Rozmawialiśmy telefonicznie. Detektyw inspektor John Rebus – powiedział i przedstawił pozostałych.

– Muszę powiedzieć, że jest to jedna z najbardziej niezwykłych próśb, z jakimi się do mnie zwrócono. – Pan Hodges mówił niemal szeptem. – Niemniej, w moim gabinecie czeka na państwo pan Patullo. Czy mogę zaproponować filiżankę herbaty?

Rebus zapewnił go, że to zbyteczne i poprosił, by ich poprowadził do gabinetu.

56
{"b":"108287","o":1}