Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stromizna zaczynała trochę łagodnieć. Hood wyprostował się, podparł pod boki i łapiąc oddech, uniósł głowę, by rozejrzeć się wokół. Siobhan patrzyła, jak się potem pochyla i próbuje splunąć, ale mu się to nie udaje, bo zbyt lepka ślina zwisa mu u ust kleistą nitką i nie chce się oderwać. Wyciągnął z kieszeni chustkę i wytarł usta. Zrównała się z nim i znów podała mu butelkę.

– Napij się – zaproponowała. Przez chwilę wyglądało, że znów odmówi, jednak w końcu pociągnął łyka. – Zaczyna się chmurzyć. – Siobhan z większym zainteresowaniem rozglądała się po niebie niż po okolicy. Zbierające się chmury były ciężkie i ołowiane. Zdumiewające, jak pogoda w Szkocji potrafi się raptowne zmieniać. Także temperatura spadła o dwa lub trzy stopnie, może nawet o więcej. – Chyba pokropi – dodała, a Hood pokiwał głową i oddał jej butelkę.

Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że są w drodze już dwadzieścia minut. Zakładając, że zejście w dół pójdzie im szybciej, znaczyło to, że na dojście do samochodu potrzebują około piętnastu minut. Popatrzyła w górę i pomyślała, że do szczytu mają też około piętnastu, dwudziestu minut. Hood ze świstem wypuścił z siebie powietrze.

– Dobrze się czujesz? – zapytała.

– Zdrowe ćwiczenie – powiedział nieco chrapliwie, po czym znów ruszył w górę. Na plecach jego granatowej bluzy widać było ciemne plamy potu. Można było oczekiwać, że mimo psującej się pogody lada chwila zdejmie bluzę i zostanie w samym tylko podkoszulku. Rzeczywiście chwilę później zatrzymał się i ściągnął bluzę przez głowę.

– Robi się zimno – powiedziała Siobhan ostrzegawczo.

– Mnie nie – odparł Grant, zawiązując rękawy bluzy wokół pasa.

– Przynajmniej załóż pelerynę.

– Ugotuję się.

– Nie ma obawy.

Wyglądało przez chwilę, że jest gotów do sprzeczki, jednak zrezygnował. Siobhan już wcześniej zasunęła suwak swojego skafandra. Powietrze wokół nich stawało się coraz mniej przejrzyste. Okoliczne wzgórza zasnuwały nisko wiszące chmury lub mgła, a może padał tam już deszcz.

Pięć minut później zaczęło padać. Najpierw drobna mżawka, po chwili duże i coraz bardziej rzęsiste krople. Siobhan włożyła na głowę czapkę i patrzyła, jak Hood nakłada pelerynę i stawia kaptur. Robiło się nie tylko coraz chłodniej, ale i coraz wietrzniej, a zimne podmuchy zaczynały ich przeszywać na wskroś. Kamień pod jego stopą osunął się, Grant upadł na kolano i zaklął głośno. Podniósł się i trzymając ręką za kolano, zaczął wyraźnie utykać na jedną nogę.

– Chcesz trochę odczekać? – spytała, wiedząc z góry, że odpowiedzią będzie milczenie.

Padało coraz mocniej, ale w oddali zaczynało się już przejaśniać, więc deszcz nie zapowiadał się na długo. Siobhan miała już przemoczone stopy, a nasiąknięte spodnie przykleiły jej się do nóg. Przy każdym kroku adidasy Granta wydawały skrzeczący dźwięk. Musiał swoje wewnętrzne sterowanie przełączyć na auto-pilota, bo wzrok miał szklany, a umysł zaprzątała mu tylko jedna myśl: dotrzeć na szczyt, nieważne jakim kosztem.

Przebrnęli ostatni stromy odcinek i zbocze raptownie stało się płaskie. Byli na szczycie, a i deszcz przestał już padać. Kilka metrów dalej widniał kopczyk ułożony z kamieni i odłamków skał. Siobhan wiedziała, że po dotarciu na szczyt niektórzy turyści mają zwyczaj upamiętniać swój wyczyn przez dokładanie kolejnego kamienia. Zapewne kopczyk powstał w taki właśnie sposób.

– I co, nawet knajpy nie ma? – zapytał Hood, kucając, by trochę odsapnąć. Deszcz już ustał i spoza chmur przebijały pierwsze promienie słońca, zalewając okoliczne wzgórza dziwną żółtawą poświatą. Dygotał z zimna, jednak deszcz, spływając z peleryny i wsiąkając w bluzę obwiązaną wokół bioder, zupełnie ją przemoczył, więc zakładanie jej teraz nie miało sensu. Jego dżinsy też zmieniły kolor i z niebieskiego przeszły w głęboki, wilgotny granat.

– Mogę ci dać gorącej herbaty, jak chcesz – powiedziała Siobhan, a on kiwnął twierdząco głową. Nalała mu pełny kubek i teraz Grant, siorbiąc ją, przyglądał się kopczykowi.

– Boisz się tego, co tam możemy znaleźć? – zapytał.

– Możemy niczego nie znaleźć.

Przytaknął ruchem głowy.

– Sprawdź – powiedział.

Przykręciła kubek do termosu, potem podeszła do kopczyka i obeszła go wokół. Poza kupką większych i mniejszych kamieni nic więcej nie było widać.

– Nic tu nie ma – stwierdziła. Opadła na czworaki, by móc się lepiej przyjrzeć.

– Musi coś być. – Grant podniósł się i dołączył do niej. – Niemożliwe, żeby nic nie było.

– Więc jeśli jest, to jest dobrze ukryte.

Przyłożył nogę i z całej siły pchnął kopczyk. Opadł na kolana i zaczął rozgrzebywać rozsypane kamienie. Twarz mu znieruchomiała, a ściągnięte wargi obnażyły zęby. Po chwili kopczyk został całkowicie zrównany z ziemią. Siobhan odwróciła się i zaczęła rozglądać w poszukiwaniu innego miejsca, gdzie można by coś ukryć, jednak niczego takiego nie było. Grant wsunął dłoń do kieszeni peleryny i wyciągnął z niej dwie plastikowe torebki stosowane do przechowywania dowodów rzeczowych. Patrzyła, jak je wciska pod największy z kamieni, a potem zaczyna wokół niego odbudowywać kopczyk. Po chwili kopczyk ponownie się rozsypał.

– Zostaw to, Grant – rzekła.

– Cholerne gówno! – wrzasnął, a Siobhan nie była pewna, kogo lub czego dotyczą te słowa.

– Grant – powiedziała cicho. – Pogoda znów się psuje. Wracajmy.

Wyglądało jednak, że nie spieszy się do powrotu. Usiadł na ziemi z wyprostowanymi nogami i oparł się na rękach wyciągniętych do tyłu.

– Daliśmy dupy – stwierdził to takim tonem, jakby zbierało mu się na płacz. Siobhan popatrzyła na niego w milczeniu i pomyślała, że musi go jakoś zmobilizować do ruszenia w drogę powrotną. Wyglądało, że jest przemoknięty, przemarznięty i mocno zniechęcony. Kucnęła przed nim.

– Musisz się wziąć do kupy, Grant – rzekła, kładąc dłonie na jego kolanach. – Jak się tu teraz przede mną rozkleisz, to koniec. Stanowimy jeden zespół, pamiętasz?

– Zespół – powtórzył, a ona przytaknęła.

– Więc zachowujmy się, jak na zespół przystało – dodała z naciskiem – i zespołowo zabierajmy stąd nasze tyłki.

Grant spojrzał na jej dłonie. Potem wyciągnął swoje i oplótł nimi jej ręce.

Siobhan zaczęła wstawać, próbując go za sobą pociągnąć.

– No dalej, Grant, rusz się. – Oboje stali już na nogach, a on wciąż nie spuszczał z niej wzroku.

– Pamiętasz, co wtedy powiedziałaś? – zapytał. – Wtedy jak próbowałem zaparkować koło Victoria Street?

– Co takiego?

– Zapytałaś, czyja zawsze tylko w zgodzie z przepisami…

– Grant… – starała się, by jej spojrzenie odczytał jako współczucie, a nie litość – nie psujmy tego. – Spróbowała oswobodzić dłonie z jego uścisku.

– Nie psujmy czego? – zapytał głucho.

– Stanowimy zespół.

– I nic więcej?

Potaknęła ruchem głowy. Potem jeszcze raz kiwnęła głową, a on powoli puścił jej dłonie. Siobhan odwróciła się i ruszyła w dół, jednak nie zdążyła nawet ujść pięciu kroków, kiedy przemknął obok niej, niemal zbiegając po zboczu, jakby go coś goniło. Raz i drugi zachwiał się, tracąc równowagę, ale udało mu się ją odzyskać.

– Chyba to nie grad, co? – zawołał w pewnym momencie, okazało się jednak, że się myli. Drobiny lodu zaczęły siec twarz Siobhan, która starała się za nim nadążyć. Potem jeszcze Grant zaczepił peleryną o drut kolczasty na płocie i mocno ją rozdarł. Pomagając Siobhan pokonać płot, stał z twarzą czerwoną z wysiłku i klął pod nosem. Wsiedli do samochodu i przez dobrą minutę siedzieli w milczeniu, starając się uspokoić oddechy. Przednia szyba zaczęła zachodzić parą, więc Siobhan uchyliła okno. Burza gradowa ustała i znów zaczynało się przebijać słońce.

– Pieprzona szkocka pogoda – warknął Grant. – Nic dziwnego, że wszyscy jesteśmy tacy rozdrażnieni.

– A jesteśmy? Bo ja tego nie zauważyłam – powiedziała z uśmiechem.

Prychnął, ale też się uśmiechnął i Siobhan popatrzyła na niego z nadzieją, że wszystko między nimi wróci do normy. Zachowywał się tak, jakby tam na szczycie nic szczególnego się nie wydarzyło. Ściągnęła skafander i rzuciła go na tylne siedzenie. Grant też zdjął pelerynę i podkoszulek zaczął mu aż parować. Siobhan sięgnęła pod fotel, wyciągnęła laptopa, podłączyła telefon komórkowy i załogowała się do sieci. Poziom sygnału na komórce był słaby, ale wystarczający.

54
{"b":"108287","o":1}