– Historia nigdy nie była moją mocną stroną. Czy wiemy, gdzie dokładnie znaleziono te trumienki?
– Zapiski z tamtych czasów są dość mgliste. „Na północno-wschodnim zboczu Arthur’s Seat”, tak to określono w relacji w „Scotsmanie”. W jakimś niewielkim zagłębieniu w trudno dostępnej formacji skalnej. – Wzruszyła ramionami. – Schodziłam te tereny wielokrotnie, ale nigdy nie udało mi się tego miejsca odnaleźć. „Scotsman” napisał jeszcze, że trumienki ułożone były w dwóch warstwach po osiem sztuk, a jedna stanowiła początek następnej warstwy.
– Czyli tak, jakby ten, kto je tam ułożył, miał zamiar dołożyć więcej?
Otuliła się żakietem, a Rebus pomyślał, że pewnie uczucie chłodu, jakie ją ogarnęło, nie wzięło się tylko z wiatru. Wcześniejsza rozmowa przypomniała mu o Niewinnej Kolei. Teraz był tam tylko szlak spacerowy i ścieżka rowerowa. Jakiś miesiąc wcześniej kogoś tam napadnięto, nie sądził jednak, by opowiadanie o tym mogło poprawić nastrój jego towarzyszce. Mógł też opowiedzieć o popełnianych tam samobójstwach i rzucanych w przydrożne krzaki strzykawkach. Wiedział, że choć kroczą tą samą ścieżką, myślami znajdują się w dwóch różnych światach.
– Obawiam się, że nie mam dla ciebie niczego poza wiedzą historyczną – powiedziała nagle. – Pytałam wszystkich dookoła, ale nikt sobie nie przypomina, by ktoś kiedyś wykazywał szczególne zainteresowanie tymi trumienkami, jeśli nie liczyć pojedynczych studentów i turystów. Przez jakiś czas trumienki stanowiły prywatną kolekcję, potem przekazano je w darze Towarzystwu Archeologicznemu, które z kolei przekazało je do muzeum. – Wzruszyła ramionami. – Niewiele ci pomogłam, co?
– Jean, w takiej sprawie jak ta, każdy drobiazg może się przydać. Jeżeli nawet nie daje nowej wiedzy, to może pomóc, żeby coś wykluczyć.
– Coś mi się zdaje, że tę kwestię wypowiadałeś już nieraz.
Teraz on się uśmiechnął.
– Może tak, ale to nie znaczy, że nie wierzę w to, co mówię. Masz dziś czas popołudniu?
– A bo co? – Bawiła się nową bransoletką, kupioną od Bev Dodds.
– Bo wybieram się do eksperta w sprawie tych współczesnych trumienek, więc rys historyczny mógłby się przydać. – Przerwał i spojrzał w dół na Edynburg. – Jezu, jakież to piękne miasto, prawda?
Popatrzyła na niego.
– Mówisz tak, bo ci się zdaje, że chcę coś takiego usłyszeć?
– Co?
– Tamtego wieczoru, kiedy staliśmy na Moście Północnym, odniosłam wrażenie, że nie jesteś specjalnie zachwycony widokiem miasta.
– Bo prawda jest taka, że zawsze patrzę, ale nie zawsze widzę. A teraz akurat widzę. – Znajdowali się na zachodnim zboczu wzgórza, mieli więc u swych stóp niecałą połowę miasta. Rebus wiedział, że gdyby wspięli się wyżej, przed ich oczami roztoczyłaby się pełna panorama wokół. Ale nawet stąd widok był już wystarczająco piękny. Na pierwszym planie dominowały iglice wież kościelnych, kominy i kolorowe spady dachów, dalej widać było Wzgórza Pentland na południu i zatokę Firth of Forth na północy, a za nią w oddali linię brzegową Fife.
– Może widzisz – powiedziała z uśmiechem i wspinając się lekko na palce, wychyliła się do przodu i musnęła wargami jego policzek. – Najlepiej mieć to od razu z głowy – dodała cicho.
Rebus pokiwał głową w milczeniu, bo zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Dopiero kiedy znów ją przebiegły dreszcze i oświadczyła, że robi jej się zimno, odezwał się:
– Na tyłach St Leonard’s jest kawiarnia. Zapraszam i stawiam. I żebyś wiedziała, że wcale nie z przyczyn altruistycznych, tylko dlatego, że chcę cię prosić o pewną wielką przysługę.
Wybuchła śmiechem, potem klepnęła się dłonią w usta i zaczęła przepraszać.
– A co ja takiego powiedziałem? – zapytał.
– Nic, tylko że Gill mnie uprzedzała, że tak będzie. Powiedziała, że jak się będę z tobą zadawała, to muszę być przygotowana na różne prośby o „wielkie przysługi”.
– Naprawdę?
– No i miała rację, prawda?
– Nie do końca. Bo chcę cię prosić nie o zwyczajnie wielką przysługę, tylko o przysługę naprawdę ogromną…
Siobhan ubrała się w podkoszulek, golf i bezrękawnik z czystej wełny. Miała też na sobie stare sztruksowe spodnie z nogawkami wetkniętymi u kostek w dwie pary grubych skarpet. Jej stare traperki po oczyszczeniu i napastowaniu wyglądały jeszcze całkiem znośnie. Już od lat nie miała na sobie nieprzemakalnego skafandra i uznała, że nadarza się idealna okazja, by się z nim przeprosić. Strój uzupełniała czapka z pomponem i plecak, do którego schowała składaną parasolkę, telefon komórkowy, butelkę wody i termos z herbatą z cukrem.
– Jesteś pewna, że masz wszystko co trzeba – roześmiał się Hood na jej widok. Sam ubrany był w dżinsy i adidasy, a jego żółta przeciwdeszczowa peleryna wyglądała jak prosto ze sklepu. Wystawiał twarz do słońca, a promienie odbijały mu się od przeciwsłonecznych okularów.
Zaparkowali samochód w zatoce przy szosie, skąd musieli pokonać płot i ruszyć po polu najpierw łagodnie wznoszącym się w górę, a potem przechodzącym w strome zbocze. Zbocze było zupełnie gołe, jeśli nie liczyć kęp ostów i sterczących tu i ówdzie pojedynczych skałek.
– Jak sądzisz? – spytał Hood. – Do szczytu godzina?
Siobhan zarzuciła plecak na ramiona.
– Jak dobrze pójdzie.
Ich przechodzeniu przez płot przyglądało się stado owiec. Wzdłuż górnej krawędzi płotu biegł drut kolczasty, na którym miejscami widać było kępki szarej wełny. Hood podsadził Siobhan, potem sam przelazł przez płot, chwytając się za pionowy słupek.
– Mamy niezłą pogodę na taką eskapadę – powiedział, kiedy rozpoczęli drogę w górę. – Myślisz, że Flipa mogła ją odbyć całkiem sama?
– Nie mam pojęcia – przyznała Siobhan.
– Bo moim zdaniem to nie było w jej stylu. Myślę, że jakby zobaczyła to zbocze, to już chwilę później siedziałaby z powrotem w swoim golfie GTi.
– Tyle tylko, że ona w ogóle nie miała samochodu.
– Słusznie. To wobec tego, jak się tu dostała?
To też była słuszna uwaga: rzeczywiście znajdowali się w zupełnej głuszy. Jedynymi śladami ludzkiej obecności były nieliczne i z rzadka rozrzucone miasteczka widziane po drodze i zdarzające się od czasu do czasu pojedyncze chałupy i zabudowania gospodarcze. Znajdowali się zaledwie około sześćdziesięciu kilometrów od Edynburga, ale z tej perspektywy miasto zdawało się tylko mglistym wspomnieniem. Siobhan pomyślała, że pewnie kursują tu jakieś autobusy i jeśli Flipa rzeczywiście tu była, musiała skorzystać z czyjejś pomocy.
– Może wzięła taksówkę – zastanowiła się.
– Byłby to kurs łatwy do zapamiętania.
– To prawda. – Mimo wystosowania publicznego apelu o pomoc i opublikowania w gazetach wielu zdjęć Flipy, nie zgłosił się żaden taksówkarz. – Więc może jakiś jej kolega, ktoś, na kogo jeszcze nie trafiliśmy?
– Możliwe – rzekł Hood, jednak w jego głosie słychać było powątpiewanie. Zauważyła, że jego oddech stawał się coraz cięższy. Chwilę później zatrzymał się, ściągnął pelerynę i złożywszy ją, wsadził sobie pod ramię. – Nie mam pojęcia, jak ty wytrzymujesz w tych wszystkich ciuchach – powiedział z rozdrażnieniem w głosie.
Siobhan zdjęła czapkę i rozsunęła suwak skafandra.
– A tak lepiej? – spytała.
Wzruszył tylko ramionami i nic nie powiedział.
Droga pod górę stała się tak stroma, że zaczęli się posuwać na czworakach, podpierając się rękami i szukając stopami punktów oparcia, kamieniste podłoże zaś co chwilę osuwało się pod ich ciężarem. Siobhan zatrzymała się, by odsapnąć. Usiadła, zginając kolana i zapierając się piętami o podłoże, i sięgnęła po butelkę z wodą.
– Co, już spuchłaś? – spytał Hood, zatrzymując się kilka metrów wyżej.
Wyciągnęła ku niemu butelkę, ale on przecząco pokręcił głową i ruszył w dalszą drogę. Widziała, jak we włosach lśnią mu kropelki potu.
– To nie wyścig, Grant – zawołała za nim, ale nie odpowiedział. Po upływie niecałej minuty wstała i ruszyła za nim. Grant wyraźnie się od niej oddalał. No i tak wygląda współpraca w zespole, pomyślała. Był jak wielu mężczyzn, których znała wcześniej: ulegający zapałowi, ale nie potrafiący określić przyczyn tego zapału. Wyglądało to jej na samczy instynkt, podstawowy popęd nie mający racjonalnego wytłumaczenia.