Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jak się zdecydowałeś sprzedać, to jest to tylko twoja sprawa.

Zrobił kwaśną minę.

– No przecież wiesz, o co mi chodzi.

– O Quizmastera? – Przez chwilę zastanowiła się. – Właściwie to mogłoby mnie to nawet wciągnąć…

– Gdyby nie co?

– Gdybym nie miała poczucia, że on się tym bawi.

– Manipulując tobą?

Siobhan kiwnęła głową.

– A jeżeli robi to ze mną, to to samo robił z Philippą Balfour.

– Cały czas zakładasz, że to jakiś „on” – zauważył Rebus.

– Tylko dla wygody językowej. – Zabrzęczał telefon komórkowy. – To mój – powiedziała Siobhan, widząc, jak Rebus sięga do kieszeni. Jej komórka wraz z zasilaczem przyczepiona była do deski rozdzielczej obok radia. Siobhan nacisnęła guzik, uruchamiając wbudowany mikrofon i głośniczek.

– Głośnomówiący – rzekł Rebus z podziwem.

– Halo? – odezwała się Siobhan.

– Czy to posterunkowa Clarke?

Poznała go po głosie.

– Pan Costello? Czym mogę służyć?

– Tak się właśnie zastanawiałem… nad tym, co pani mówiła o grach i tym wszystkim…

– No i?

– No i znam kogoś, kto w tym siedzi. A dokładniej, Flipa go zna.

– Kto to taki?

Siobhan rzuciła spojrzenie w stronę Rebusa, ale jego notatnik i długopis były już w pogotowiu.

Costello wymienił nazwisko, ale w połowie głos mu się załamał i Siobhan musiała go prosić o powtórzenie. Za drugim razem oboje usłyszeli je głośno i wyraźnie. „Ranald Marr” powtórzyła Siobhan bezgłośnie i zmarszczyła brwi, ale Rebus pokiwał głową. Wiedział, o kogo chodzi. Ranald Marr był wspólnikiem i partnerem Johna Balfoura, szefem oddziału banku Balfour w Edynburgu.

W biurze panowała cisza. Większość pracowników udała się już do domu, reszta przebywała na Gayfield Square. Patrole wciąż jeszcze chodziły po domach, ale operacja ta właściwie zamierała, bo nie było już kogo przesłuchiwać. Minął kolejny dzień bez jakichkolwiek wiadomości od Philippy Balfour i wciąż nie było wiadomo, czy jeszcze żyje. Jej karty kredytowe i konto w banku pozostawały nietknięte. Nie odezwała się też do nikogo z rodziny ani przyjaciół. Po prostu cisza. Wśród pracowników rozeszły się pogłoski, że Bill Pryde nie wytrzymuje napięcia i posunął się już do tego, że rzucił przez całą salę plikiem notatek wraz z podkładką, tak że obecni musieli się uchylić, by nie dostać w głowę. Dodatkową presję wywierał John Balfour, który krytykował w mediach brak postępów w śledztwie. Komendant policji zażądał raportu o stanie śledztwa od swego zastępcy, w wyniku czego ten wiecznie siedział wszystkim na karku. Z braku nowych poszlak prowadzono po raz drugi lub trzeci przesłuchania tych samych świadków. Wszyscy chodzili podenerwowani i rozdrażnieni. Rebus próbował się dodzwonić do Pryde’a na Gayfield Square, ale bezskutecznie. Zadzwonił więc do Pałacu i poprosił o połączenie z Claverhousem lub Ormistonem z Sekcji 2 Biura Kryminalnego. Telefon odebrał Claverhouse.

– Mówi Rebus. Potrzebna mi twoja pomoc.

– Co ci strzeliło do głowy, że będę takim frajerem i dam ci się w coś wrobić?

– Czy twoje pytania zawsze są takie dociekliwe?

– Odwal się, Rebus, i wpełznij z powrotem pod swój kamień.

– O niczym innym nie marzę, kolego, ale zabrała mi go twoja mamusia, bo twierdzi, że ma z nim lepiej niż z tobą. – Była to jedyna metoda na Claverhouse’a: ironia i sarkazm posunięte do agresji.

– I ma rację, bo ze mnie zimny skurwiel o kamiennym sercu, a to mi przypomina, że nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie.

– To dociekliwe? No więc powiedzmy tak: im szybciej mi pomożesz, tym prędzej będę mógł pójść do pubu i urżnąć się w trupa.

– Chryste Panie, człowieku! Dlaczego od razu nie powiedziałeś? Wal!

Rebus uśmiechnął się do słuchawki.

– Potrzebne mi dojście.

– Do kogo?

– Do gardai w Dublinie.

– A to po co?

– Chodzi mi o chłopaka Philippy Balfour. Chcę, żeby pogrzebali w jego przeszłości.

– Postawiłem na niego dychę z wypłatą dwa do jednego.

– No to masz bardzo dobry powód, żeby mi pomóc.

Claverhouse zamyślił się.

– Daj mi piętnaście minut. Tylko siedź przy telefonie.

– Nie ruszę się ani na krok.

Rebus odłożył słuchawkę i odchylił się na krześle. A potem nagle zauważył coś w końcu sali – stary fotel Farmera. Widocznie Gill go tam wystawiła dla kogoś, kto się ma po niego zgłosić. Rebus wstał, przyciągnął go do swojego biurka i rozsiadł się wygodnie. Przypomniał sobie, co powiedział Claverhouse’owi: „…tym prędzej będę mógł pójść do pubu i urżnąć się w trupa”. Częściowo wynikało to z przyzwyczajenia, ale w dużej mierze jego organizm po prostu się tego domagał. Tego uczucia mglistej półświadomości, jakie tylko alkohol może zapewnić. Jeden z zespołów Briana Augera nazywał się Oblivion Express, czyli coś w rodzaju jazdy do utraty świadomości, do zapadnięcia się w nicość. Gdzieś miał nawet ich pierwszą płytę, A Better Land. Jak dla niego była nieco zbyt jazzowa. Na dźwięk dzwonka podniósł słuchawkę, jednak dzwonienie nie ustawało. Oczywiście, to komórka. Wyłuskał ją z kieszeni i przystawił do ucha.

– Halo?

– John?

– Cześć, Jean. Miałem do ciebie zadzwonić.

– Możemy teraz rozmawiać?

– Jasne. Ten dziennikarzyna wciąż cię prześladuje? – Odezwał się telefon na biurku: pewnie Claverhouse. Rebus wstał z fotela, przeszedł przez salę i wyszedł na korytarz.

– Nie aż tak, żebym sobie nie poradziła – odparła Jean. – Tak jak prosiłeś, pogrzebałam trochę w papierach, ale niestety niewiele udało mi się znaleźć.

– Trudno.

– Spędziłam nad tym cały dzień…

– Jeśli pozwolisz, to rzucę na to okiem jutro.

– Oczywiście, może być jutro.

– Chyba że jesteś wolna dziś wieczorem…?

– Och. – Zawiesiła głos. – Akurat dziś obiecałam przyjaciółce, że ją odwiedzę. Właśnie urodziła dziecko.

– To miłe.

– Przykro mi.

– Nie ma powodu. Zobaczymy się jutro. Może w komisariacie, jeśli nie sprawi ci to kłopotu?

– Dobrze.

Uzgodnili godzinę i Rebus, kończąc rozmowę, wrócił do sali operacyjnej. Odniósł wrażenie, że ucieszyła ją propozycja spotkania dziś wieczorem. Chyba czegoś takiego oczekiwała, jakiegoś sygnału z jego strony, że jest nadal zainteresowany i że nie ogranicza się tylko do spraw służbowych.

A może to tylko jego wyobraźnia?

Wrócił do biurka i zadzwonił do Claverhouse’a.

– Zawiodłeś mnie – powiedział Claverhouse.

– Obiecałem, że się nie ruszę na krok od biurka i słowa dotrzymałem.

– No to dlaczego nie odebrałeś telefonu?

– Bo ktoś mnie w tym czasie dopadł na komórce.

– Ktoś ważniejszy ode mnie? Teraz to już naprawdę mnie zraniłeś.

– Dzwonił mój bukmacher. Jestem mu winien dwieście baniaków.

Przez chwilę w telefonie zapadła cisza, po czym Claverhouse oświadczył:

– No to bardzo mi ulżyło. Dobra, więc twój kontakt w Dublinie nazywa się Declan Macmanus.

Rebus zmarszczył czoło.

– Czy nie tak brzmiało prawdziwe nazwisko Elvisa Costello? – zapytał.

– To widocznie podzielił się nim z kimś w potrzebie – odparł Claverhouse i podał Rebusowi numer telefonu w Dublinie wraz z numerem kierunkowym. – Choć nie sądzę, żeby ci dusigrosze na St Leonard’s pozwolili ci na rozmowę międzynarodową – dodał.

– Rzeczywiście będę musiał wypełnić wniosek – potwierdził Rebus. – I dzięki za pomoc, Claverhouse.

– To idziesz się teraz urżnąć?

– Chyba powinienem. Nie chcę być trzeźwy, kiedy mój bukmacher mnie dorwie.

– I chyba masz rację. No to za wredne konie i pyszną whisky!

– I vice versa – dodał Rebus i odłożył słuchawkę. Claverhouse nie mylił się: wszystkie aparaty telefoniczne w całym komisariacie na St Leonard’s miały założone blokady połączeń zagranicznych, Rebus był jednak pewien, że telefon w gabinecie pani komisarz jest „wolny”. Był natomiast inny problem: Gill miała zwyczaj zamykać swój gabinet na klucz. Rebus przypomniał sobie jednak, że Farmer na wszelki wypadek trzymał klucz zapasowy. Kucnął przy drzwiach do gabinetu Gill i odwinął róg wykładziny tuż przy futrynie. Jest – mały kluczyk Yale wciąż jeszcze tam leżał. Wsunął klucz do zamka, wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.

49
{"b":"108287","o":1}