Przypomniała sobie o przepowiedni któregoś z myślicieli i przywódców komunistycznych – bodaj samego Marksa – głoszącej, że rewolucja w Europie Zachodniej zacznie się od Szkocji. Jeszcze jedna, kolejna mrzonka…
Jean nie wiedziała zbyt wiele o Davidzie Hume, jednak stanęła przed jego grobowcem i otworzyła kartonik z sokiem. Filozof i eseista… Kiedyś któryś z jej przyjaciół powiedział, że największym osiągnięciem Hume’a było to, że umożliwił zrozumienie koncepcji filozoficznych Johna Locke’a. Tyle że o Locke’u też zbyt wiele nie wiedziała.
Były też inne słynne grobowce: Blackwooda i Constable’a, wydawców i przywódców „Zamętu”, ruchu, który doprowadził do powstania Wolnego Kościoła Szkocji. Od wschodu, tuż za murem cmentarnym, widać było niewielką wieżę zwieńczoną blankami. Jean wiedziała, że była to jedyna pozostałość po starym więzieniu Calton. Widywała stare ryciny przedstawiające więzienie widziane od drugiej strony, ze wzgórza Calton. Na wzgórzu zbierały się rodziny i przyjaciele uwięzionych, wykrzykując do nich pozdrowienia i wiadomości. Zamykając oczy, potrafiła niemal zastąpić odgłosy ruchu ulicznego, niosącym się po Waterloo Place, chórem pisków i krzyków, kakofonią rozmów między więźniami i ich bliskimi…
Otworzyła oczy i zobaczyła to, po co tu przyszła: grób doktora Kenneta Lovella. Tablicę nagrobną wmurowano we wschodni mur cmentarny. Z biegiem lat popękała i pokryła się patyną, jej krawędzie zaś pokruszyły się, ukazując znajdujący się pod spodem piaskowiec. Tablica była niewielka i umieszczona nisko nad ziemią. DR KENNET LOVELL, WYBITNY LEKARZ TEGO MIASTA – głosił napis. Zmarł w roku 1863 w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Wyrastające z ziemi kępy chwastów zasłaniały część napisu. Jean kucnęła i zaczęła je kolejno wyrywać, natykając się przy tym na zużyty kondom, który odrzuciła liściem szczawiu. Wiedziała, że ludzie odwiedzają Calton Hill nocą i wyobraziła sobie, jak pary kryją się za tym murem dla odbycia igraszek miłosnych i przy okazji tłamszą kości doktora Lovella. Ciekawe, co on by na to powiedział? Przez chwilę przemknęła jej przez głowę myśl o innej parze: ona i John Rebus. Właściwie był zupełnie nie w jej typie. W swoim czasie spotykała się z naukowcami i wykładowcami uniwersyteckimi. Miała też za sobą krótki romans ze znanym w mieście żonatym rzeźbiarzem. To on właśnie zabierał ją na cmentarze, będące jego ulubionym miejscem spacerów. Pomyślała, że John Rebus też pewnie lubi cmentarze. Kiedy się poznali, uznała go za ciekawostkę i nowe doświadczenie. Nawet jeszcze teraz musiała walczyć ze sobą, by nie myśleć o nim jak o eksponacie. Było w nim, tak wiele tajemnic, tak wiele spraw, które wolał ukrywać przed światem. I wiedziała, że czekają ją jeszcze dalsze prace odkrywkowe…
Po usunięciu chwastów doczytała się, że Lovell był aż trzykrotnie żonaty i że wszystkie trzy żony zmarły przed nim. Nie było natomiast mowy o żadnych dzieciach… Zastanowiła się, czy dzieci pochowano gdzie indziej, czy też może nie było ich w ogóle. Tyle że John coś mówił o jakimś potomku… Przyjrzała się wypisanym datom i stwierdziła, że wszystkie żony zmarły młodo. Przyszło jej na myśl, że może umierały podczas porodu.
Pierwsza żona: Beatrice, z domu Alexander, lat dwadzieścia dziewięć.
Druga żona: Alice, z domu Baxter, lat trzydzieści trzy.
Trzecia żona: Patricia, z domu Addison, lat dwadzieścia sześć.
Dopisek u dołu brzmiał: „Odeszły, lecz jakże słodko będzie się spotkać w królestwie Pana”.
Jean nie mogła się opędzić od myśli, że musiało to być niezłe spotkanie: Lovell i jego trzy żony. Miała w kieszeni długopis, lecz ani skrawka papieru. Rozejrzała się po cmentarzu i znalazła starą kopertę, którą rozdarła. Oczyściła ją z brudu i piasku, i na odwrocie zapisała sobie wszystkie daty i nazwiska.
Siobhan wróciła do biura i przystąpiła do prób ułożenia anagramu z liter w słowach Camusa i ME Smitha i przy tej czynności zastał ją Eric Bains.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Jakoś zipię.
– To dobrze. – Położył teczkę przy nogach, wyprostował się i rozejrzał wokół. – Ze służb specjalnych już się odezwali?
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Zliczała literki końcem długopisu. Pomiędzy M i E nie było spacji, więc może należało je odczytywać jako jedno słowo me, a więc „ja” albo „mnie”? Czy Quizmaster chciał przez to powiedzieć, że nazywa się Smith? Skrót ME używany był też na określenie jakiejś choroby. Nie pamiętała, od jakich słów był to skrót… pamiętała tylko, że gazety nazywały ją „grypą yuppies”. Bain podszedł do faksu, wziął do ręki plik kartek i zaczął je przeglądać.
– Nie wpadłaś na to, żeby sprawdzić? – powiedział, odkładając dwie kartki na bok i wkładając resztę do korytka faksu.
– A co to? – spytała Siobhan, podnosząc głowę.
W drodze do jej biurka czytał.
– Ale bomba! – sapnął. – Nie pytaj mnie jak, ale się im udało.
– Co?
– Namierzyli jeden z adresów.
Siobhan tak gwałtownie zerwała się z krzesła i wyciągnęła rękę po faks, że włosy zupełnie jej się rozsypały. Oddając kartkę, Bains zapytał:
– A kto to jest Claire Benzie?
– Nie jesteś zatrzymana, Claire – oświadczyła Siobhan – ale jeśli sobie życzysz adwokata, to twoja sprawa. W każdym razie proszę o wyrażenie zgody na nagrywanie.
– Brzmi to strasznie poważnie – powiedziała Claire Benzie. Zabrali ją z mieszkania w Bruntsfield i przewieźli na St Leonard’s. Zachowywała się potulnie i nie zadawała żadnych pytań. Miała na sobie dżinsy i jasnoróżowy golf. Twarz bez makijażu. Siedziała w sali przesłuchań, czekając, aż Bain założy taśmy na oba magnetofony.
– Będziemy mieli dwa oryginały – odezwała się Siobhan – jeden dla ciebie, drugi dla nas, w porządku?
Benzie obojętnie wzruszyła ramionami.
Bain powiedział: „No to jedziemy”, uruchomił obie taśmy i usiadł na krześle obok Siobhan. Dla porządku Siobhan przedstawiła siebie i Baina oraz podała czas i miejsce nagrania.
– Claire, czy mogłabyś podać swoje pełne imię i nazwisko? – zwróciła się do dziewczyny.
Claire to zrobiła, dodając swój adres w Bruntsfield. Siobhan na moment odchyliła się do tyłu, jakby zbierając siły, potem pochyliła do przodu i oparła łokciami o krawędź wąskiego stołu.
– Claire, czy pamiętasz naszą wcześniejszą rozmowę? Było to w obecności mojego kolegi, w gabinecie doktora Curtisa?
– Tak, pamiętam.
– Zapytałam cię wtedy, czy wiesz coś na temat gry, w którą grała Philippa Balfour?
– Jutro jest jej pogrzeb.
Siobhan kiwnęła głową.
– Ale czy to pamiętasz?
– Siedem płetw w górę czyni króla – powiedziała Benzie. – Mówiłam wam o tym.
– Zgadza się. Powiedziałaś, że Philippa podeszła do ciebie w jakimś barze…
– Tak.
– …i powiedziała ci, o co w tym chodzi.
– Tak.
– Ale o całej grze nie wiedziałaś?
– Nie. Nie miałam pojęcia, póki mi nie powiedzieliście.
Siobhan odchyliła się do tyłu i założyła ręce identycznie jak Claire, jakby była jej lustrzanym odbiciem.
– To jak to możliwe, że ten, kto wysyłał Flipie zagadki, korzystał z twojego adresu internetowego?
Benzie w milczeniu wpatrywała się w Siobhan, która równie intensywnie świdrowała ją wzrokiem. Eric Bain podrapał się kciukiem po nosie.
– Chcę adwokata – powiedziała cicho Benzie.
Siobhan wolno pokiwała głową.
– Przesłuchanie zakończono o piętnastej dwanaście – wyrecytowała. Bain wyłączył magnetofony, a Siobhan zapytała Claire, czy ma kogoś konkretnego na myśli.
– Chyba naszego rodzinnego adwokata.
– A kto nim jest?
– Mój ojciec – odparła, a widząc zdumienie na twarzy Siobhan, skrzywiła usta w uśmieszku i dodała: – Mam na myśli ojczyma, pani posterunkowa. Proszę się nie bać, nie będę wywoływała duchów…
Wiadomość o przesłuchaniu rozniosła się lotem błyskawicy i kiedy Siobhan wyszła z sali przesłuchań i minęła w drzwiach wezwaną policjantkę, na korytarzu czekał na nią zwarty tłumek kolegów, którzy zarzucili ją pytaniami.