Литмир - Электронная Библиотека

– Chciałem, żebyś tam ze mną był – powiedziałem żartem.

– Byłem – odparł lakonicznie.

– W takim razie dlaczego nie pomogłeś?

– Chciałeś, żebym pomógł ci zrobić coś, na co tak naprawdę nie miałeś ochoty? – zdziwił się.

Ta wymiana zdań oświeciła mnie w kwestii tysiąca i jednej rzeczy, których pozornie pragnąłem, w rzeczywistości jednak wolałem wcale nie robić, i położyła kres wielu związanym z nimi pobożnym życzeniom. Tak naprawdę nigdy nie chciałem mieszkać w domu w Toskanii lub na Riwierze Francuskiej, nie pragnąłem, by zakochały się we mnie Elizabeth Taylor i Marilyn Monroe, i nie zazdrościłem Normanowi Mailerowi jego odważnego życia w blasku jupiterów, chociaż jest tu wiele do pozazdroszczenia. Ludzie obdarzeni możliwością wyboru robią generalnie to, co chcą, i nie mają innego wyboru, jak być tym, kim są. Myślę, że przyzna mi rację nawet mój były mentor. Nie mam wcale ochoty wpaść do Białego Domu na kolację ani otrzymać nagrody od któregoś z jego tymczasowo zameldowanych lokatorów, ale chętnie dostałbym jedną albo dwie Nagrody Nobla.

Bóg wie, że na nią zasługuję.

Nasze dialogi nie zawsze były tak jednostronne. Ode mnie usłyszał po raz pierwszy słowo catamite. Ja dziwiłem się, że go nie zna, on dziwił się, że je znam. Natknąłem się na nie o wiele wcześniej w podręczniku medycyny sądowej, który wpadł mi w ręce w moim namiocie za oceanem, i byłem przekonany, że jest to powszechnie znany termin medyczny. Ode mnie pochodził też komentarz na temat prób zmiany neurotycznego zachowania.

– To jak proszenie garbusa, żeby się wyprostował – powiedziałem i parsknął śmiechem.

Spodobało mu się to powiedzonko i stwierdził, że mógłby je często powtarzać. Pozwoliłem mu, ponieważ usłyszałem je od przyjaciela, Speeda Vogela, o którym i z którym pisałem gdzie indziej. (W „Nie ma się z czego śmiać", jeśli was to naprawdę interesuje).

No i były te moje sny.

W dni gdy mieliśmy wyznaczone spotkania, budziłem się na ogół z wielkimi nadziejami (zwłaszcza jeśli przyśnił mi się wspaniały sen), opracowując w myśli to, co miało być rzekomo spontaniczne, i świta mi teraz w głowie, że tworzywo psychoanalizy stało się w dużej części samą psychoanalizą.

– Ale mam dla ciebie sen, chłopie! – mówiłem sobie z dumą, budząc się ze snu z zarysowaną wyraźnie linią fabularną, która miała ukryte oraz jawne znaczenia i obfitowała we wszelkie prawidłowe symbole – łatwe do rozpoznania symbole seksu i śmierci: wieżyczki, damskie torebki i wyciskające łzy z oczu rozstania.

Pewnego razu w ciągu jednego tygodnia usłyszałem trzy dowcipy, wszystkie opowiadające o morskim rozbitku, uwalniającym dżina z butelki i nakazującym mu spełnić życzenie, które ma seksualny charakter i zostaje źle zrozumiane. We śnie wymyśliłem czwarty, który był tak samo dobry jak inne i całkiem niezły jak na dowcip wymyślony podczas snu. Od niego zacząłem naturalnie naszą kolejną sesję. Na szczęście nie słyszał pozostałych trzech, w związku z czym większą część moich pięćdziesięciu minut mogłem poświęcić na opowiadanie kawałów i dopiero potem przejść do tego, co miało być najbardziej palącym problemem tej sesji, problemem, który choć nie stanowił może najlepszego obiektu dla autoanalizy, tkwił w umyśle na samym wierzchu i nie sposób było go ominąć, jeśli miałem się autentycznie odsłonić, poprzez wolne skojarzenia bądź też użalając się nad sobą bez żadnych ogródek. (Pamiętam dwa z tych dowcipów – w jednym występował duży mężczyzna z małą głową, który wchodził do baru, w drugim wchodzący do baru facet z dziesięciocalowym szczerzącym zęby manekinem, sterczącym na jego ramieniu. Wypadł mi z głowy trzeci i zupełnie nie przypominam sobie tego, który mi się przyśnił, albo dlatego, że wcale nie był taki śmieszny, jak nam się wydawało, albo dlatego, że ponownie padam ofiarą nieświadomych i umyślnych zaników pamięci).

Nie chce mi się pisać dalej i to jest straszne. To coś więcej niż twórcza niemoc. W kolejnym zaniku pamięci zupełnie wypadło mi z głowy, że treścią tego rozdziału nie miały być eskapady w psychoanalizę w trakcie rozpadu mojego małżeństwa, lecz śmierć ojca, gdy byłem małym chłopcem, oraz jej traumatyczne efekty, które, jak wszyscy sądzą, musiały mieć wpływ na kształtowanie się mojej osobowości. (Z pewnością bogaty materiał na przedostatni rozdział i cieszę się, że nie będę musiał nigdy recenzować tej książki ani sporządzać notki na okładkę, napomykając, jak trudno było mi pisać ten fragment). Podobny brak entuzjazmu przytrafia mi się nader rzadko, gdy kończę książkę, i wynika zapewne bardziej z delikatnego charakteru materii, o której mowa, aniżeli z nudy, zmęczenia lub trwającej kilka dni infekcji.

Moja jedyna poza tym przygoda z psychologią miała miejsce prawie dwadzieścia pięć lat wcześniej i rozmawiałem o niej często i wnikliwie z psychoanalitykiem. Pewne związane z nią przeżycia pozostały niezatarte. W roku 1958, kiedy w wieku trzydziestu pięciu lat przeszedłem z innego czasopisma do oferującego lepsze warunki finansowe magazynu „McCall's" i objąłem tam stanowisko kierownika małego działu związanego z reklamą, poddawanie pracowników badaniom psychologicznym było w modzie – przynajmniej w McCalFs Corporation. Przed zatwierdzeniem nominacji kazano mi się poddać serii badań, które zajęły półtora dnia i odbywały się na Manhattanie w prywatnej klinice prowadzonej przez dwóch profesorów Uniwersytetu Columbia. Wyglądało to dość sympatycznie. Większość testów była dla mnie nowa; o kilku nigdy przedtem nie słyszałem. Należało do nich kończenie zdań, próba, która wprawiała mnie w zakłopotanie z powodu dużej liczby teoretycznych możliwości i jednocześnie bawiła jako zgadywanka, a także Test Apercepcji Tematycznej, TAT, który przynajmniej jeśli o mnie chodzi, chwilami stanowił szczególne wyzwanie, a chwilami głęboko poruszał. Test Rorschacha był silnym kataizatorem i przystępując doń, natężałem z rozkoszą wszystkie zmysły niczym koń kwaleryjski na początkowe dźwięki trąbki.

Przypuściłem atak na pierwszą kartę i z miejsca zacząłem opowiadać o różnych siłach, których interakcję widziałem jak na dłoni w kolejnych plamach atramentu, nie przedstawiając, jestem tego pewien, ani jednej oryginalnej interpretacji, lecz dywagując na temat każdej, aż zabrakło mi tchu lub prowadzący test zaczynał się niecierpliwić i przechodziliśmy dalej. Nawijałem równo – wesoły i niezmordowany – aż do momentu, gdy natrafiłem na kartę numer cztery lub pięć, pierwszą, na której znajdowała się kolorowa plama, i zaskoczony wpadłem w stan kompletnego osłupienia. Po mojej elokwencji nie zostało ani śladu. Zdrętwiałem. Ta pierwsza kolorowa karta nosi miano „kolorowego szoku", o czym dowiedziałem się z podręcznika, który wypożyczyłem czym prędzej w lokalnej bibliotece, i przynajmniej w moim wypadku nazwa okazała się właściwa. (Jeśli chodzi o innych chyba również, bo inaczej skąd by się wzięła?).

Od tego momentu kontynuowałem bardzo ostrożnie, o wiele mniej pewny siebie. Niedługo przedtem zadałem sobie wreszcie trud, by zapytać siostrę o przyczynę śmierci ojca. Wykupując swoje pierwsze ubezpieczenie na życie – miałem w końcu żonę i dwoje dzieci – trafiłem w formularzu na rubrykę, w której trzeba było podać przyczynę jego zgonu. Byłem zaskoczony i zawstydzony, zgadywałem bowiem, iż moja niewiedza wynikła z faktu, że nigdy nie chciałem tego wiedzieć. Przyczyną śmierci, jak już powiedziałem, był wewnętrzny krwotok, który nastąpił po wycięciu wrzodu żołądka, i myliłem się wcześniej, sądząc, że ojciec był pacjentem Coney Island Hospital. Całkiem niedawno dowiedziałem się od Sylvii, że leżał na oddziale Columbia Presbyterian Hospital na Manhattanie, kawał drogi metrem z Coney Island i to właśnie Sylvia, wtedy trzynastoletnia, towarzyszyła matce do szpitala, kiedy dowiedziały się o jego śmierci. Trzeba było jechać linią ekspresową BMT aż do ostatniej stacji na Times Square i potem przesiąść się na linię IRT. Ale są dwie linie IRT: jedna biegnie w górę Manhattanu do stacji przy szpitalu; druga skręca w stronę Bronxu i kończy się gdzieś za miastem, przy granicy hrabstwa Westchester. Sylvia nigdy nie była tak daleko od domu. Makabryczny pech chciał, że wybrała złą linię, i owdowiała matka ze swą kilkunastoletnią córką jechały do szpitala po odbiór świadectwa zgonu dwie godziny dłużej, niż powinny.

53
{"b":"107015","o":1}