Литмир - Электронная Библиотека

8. Pokój

W grudniu 1944 roku, kiedy „zaliczyłem" wymaganą, ustaloną wówczas na sześćdziesiąt, liczbę lotów i czekałem na rozkaz przeniesienia do Stanów, do mojego namiotu wprowadzili się dwaj świeżo przybyli zza oceanu prostoduszni nowicjusze, obaj w stopniu porucznika. Zastąpili parę, która odbyła już odpowiednią liczbę akcji i wyjechała; jeden z nowych przytargał ze sobą coś, co nie wchodziło zwykle w skład osobistego bagażu: przenośną maszynę do pisania. Nie pytajcie, do czego była mu potrzebna – zapomniałem już, można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że żywił te same literackie ambicje, co ja i Tom Sloan.

Do moich najbliższych przyjaciół na Korsyce należeli: Tom Sloan, prowadzący bombardier, który pochodził z Filadelfii, oraz Hali A. Moody, skrzydłowy bombardier z Missisipi. Tom był sumiennym, szybkim i utalentowanym prowadzącym bombardierem; latanie w jego formacji było dla mnie niemal przyjemnością. Podobnie jak Moody, byłem tylko skrzydłowym bombardierem i obsługiwałem przełącznik zwalniający bomby, wciskając go ułamek sekundy po tym, jak zobaczyłem bomby wylatujące z luku bombowego prowadzącej maszyny. Podczas akcji nigdy nie korzystałem z celownika, w którego obsłudze mnie wyszkolono, i nawet nie miałem go na dziobie mojego samolotu. Miałem tam zamontowany na obrotowym wysięgniku karabin maszynowy kaliber 50, ale i z tego urządzenia na szczęście nie musiałem ani razu korzystać. Czterej skrzydłowi bombardierzy w liczącym sześć samolotów kluczu zamiast celowników mieli karabiny maszynowe.

Tom był tylko kilka lat starszy ode mnie – nie sądzę, żeby skończył dwadzieścia pięć – ale miał już żonę i małe dziecko, które widział zaledwie kilka razy w życiu. Postawił sobie za punkt honoru przeżyć i wrócić do rodziny, za którą tak bardzo tęsknił, i dręczyła go coraz silniejsza i bardziej widoczna obawa, iż może mu się to nie udać. Z radością donoszę, że mu się powiodło. Rozkazy wyjazdu nadeszły dla nas obu tego samego dnia; dopiero mając je w ręku, poczuliśmy, że jesteśmy naprawdę ocaleni.

Hali A. Moody, w moim wieku lub nawet młodszy, był też żonaty i ani jego, ani Sloana – przyznaję to z pewną dumą i bez cienia szyderstwa – w najmniejszym stopniu nie interesowało uprawianie seksu z innymi kobietami, zarówno na przepustkach w Rzymie, jak i na Sycylii, w Kairze oraz w Aleksandrii. Ja, nieżonaty i, jeśli chodzi o życiowe doświadczenia, niemal prawiczek, byłem młodym i nienasyconym satyrem. Moody okazał się pod wieloma względami niewinny: nigdy przedtem nie słyszał nawet o oralnym seksie, ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie słyszał o nim ani pod eleganckimi łacińskimi określeniami, które wszyscy teraz znamy, ani pod wulgarnymi i swojskimi, których wszyscy teraz używamy. Sama wzmianka o tak wynaturzonych praktykach była dla niego oburzającym, upadlającym horrorem, którego nie chciał sobie wyobrażać i na myśl o którym rumienił się i zaciskał pięści w szewskiej pasji. Kiedy Tom i ja wyjechaliśmy do Stanów, Moody wykonywał jeszcze misje bojowe i nie wiem, co się z nim stało, ale jego nazwisko nie pojawiło się na liście poległych z naszej eskadry i sądzę, że ocalał. Małe dziecko Toma Sloana, to, za którym tęsknił tak gorąco, boleśnie i małomównie, gdy go znałem, miało wtedy roczek, a teraz musiało skończyć pięćdziesiątkę.

Po zwolnieniu z eskadry Tom i ja pierwszą część podróży z Korsyki odbyliśmy na pokładzie samolotu, który zawiózł nas jednak nie do Rzymu, gdzie chętnie pohulałbym na pożegnanie, lecz do Neapolu. Mając do wyboru powrót do kraju drogą powietrzną lub morską, opowiedziałem się bez wahania za drogą morską, przysiągłem sobie bowiem potajemnie nigdy w życiu nie wsiadać już do samolotu. (I rzeczywiście po bezpiecznym powrocie nie latałem jako żołnierz i cywil przez siedemnaście następnych lat, a na konwencje „Time'a" i „McCalls'a" wybierałem się pociągiem względnie parowcem, jeśli odbywały się na Bermudach i Nassau. Dopiero kiedy ogłupiająca nuda nocnej podróży pociągiem przezwyciężyła ostatecznie wszelkie obawy przed nagłą śmiercią, osłabłem w swoim postanowieniu, a w tym czasie latały już odrzutowce).

Po mniej więcej tygodniu wypłynąłem z Neapolu z kilkoma tysiącami innych żołnierzy na pokładzie supernowoczesnego statku transportowego, przerobionego nie tak dawno przedtem z S/s „America", jak mi się zdaje, najbardziej luksusowego liniowca amerykańskiej floty pasażerskiej. W mojej kabinie zaopatrzonej w dwa rzędy piętrowych koi przebywało sześciu oficerów, którzy na przemian spali, drzemali, czytali, jedli i gadali, bowiem w ciągu około dziesięciu dni, jakie spędziliśmy na morzu, nie było wiele innego do roboty. Nigdy się wcześniej nie spotkaliśmy. Nie wyobrażani sobie teraz, jak spędziłem tyle czasu, nie robiąc w zasadzie nic poza spaniem, drzemaniem, czytaniem, jedzeniem i gadaniem; wiem, że nie chciałbym być do tego ponownie zmuszony. Płynęliśmy bez konwoju i eskorty innych jednostek marynarki. Nasza kabina nie była pierwszej klasy, bo nie wychodziła na pokład spacerowy; nie mieściła się jednak poniżej linii wody, mieliśmy bowiem iluminator.

Statek płynął do Bostonu, ale poznaliśmy cel podróży dopiero po zawinięciu do portu. Z Bostonu przewieziono nas koleją do Atlantic City, gdzie po rutynowej procedurze dostaliśmy nowe przydziały, stamtąd zaś, otrzymawszy przepustkę, wróciłem z triumfem na łono rodziny, powitany na Coney Island jako ktoś w rodzaju bohatera wojennego. Nigdy nie pomyślałem, by zapytać, o co się martwili i o czym rozmawiali, czekając na moje listy, i do tej pory tego nie wiem.

Na samym początku badań medycznych w Atlantic City poprosiłem o zwolnienie mnie z czynnej służby powietrznej. Doktor był zaskoczony: wydawało mu się dziwactwem, że po zaliczeniu wymaganej liczby misji bojowych chcę zrezygnować z połowy mojego podstawowego uposażenia, żeby uniknąć zaledwie czterech godzin lotu miesięcznie w Stanach – szansa na to że wyślą mnie ponownie za granicę była bardzo nikła. Mając świadomość, że kłamię w żywe oczy, oświadczyłem, że boję się latać i obawa, iż będę to musiał robić, nie daje mi spać; samo wspomnienie unoszących się w środku samolotów oparów benzyny przyprawia mnie o mdłości. W tym czasie w Stanach były już tysiące podobnych do mnie lotników, którzy zakończyli misje bojowe i zbijali bąki czekając, aż rząd postanowi, co z nimi zrobić, i doktor łaskawie przystał na moją prośbę. A to, co wówczas wydawało mi się kłamstwem, okazało się prawdą, wkrótce potem zdałem sobie bowiem sprawę, że autentycznie boję się latania.

Dostając przydział do mojego namiotu, nowi lokatorzy, którzy obaj byli pilotami, mieli szczęście znaleźć się w jednej z najwygodniej szych i najlepiej wyposażonych brezentowych kwater w naszej eskadrze. Mieliśmy nie tylko piecyk na ropę, który grzał nas w zimie, lecz również wspaniały kominek. Na ścianie pokoju w moim domu w East Hampton, gdzie piszę, a raczej układam na nowo te słowa, wisi za szkłem oprawione w ramki zdjęcie wnętrza namiotu, zwędzone z eleganckiego albumu eskadry, który opracował po wojnie nasz oficer prasowy, pracowity kapitan o nazwisku Everett Thomas. Umieszczony niżej podpis głosi: „Wakacje na Korsyce, 1944"; na pierwszym planie widać duży kuchenny nóż, tort oraz pięć osób, które kwaterowały wówczas w naszym namiocie. W tle stoi duży płonący kominek zwieńczony drewnianym obramowaniem wykonanym z podkładów kolejowych. Wszyscy raczej wyraźnie pozujemy do zdjęcia, które ma sprawiać wrażenie zrobionego ukradkiem.

Młody pilot o nazwisku Bob Vertrees siedzi przy stole z długim kuchennym nożem i kroi nim coś, co wygląda na bożonarodzeniowy tort owocowy, który dostał prawdopodobnie z domu. Dwaj nowi również siedzą i grzecznie się uśmiechają. Jeden patrzy z boku; drugi, posiadacz rzadkiego wąsika oraz maszyny do pisania, obrócony jest twarzą do obiektywu, ale oczyma łypie, jak należy, w stronę tortu. Między nimi spogląda prawie beznamiętnym wzrokiem niski pilot o wystających kościach policzkowych, niejaki Edward Ritter, niski, lecz nie dość niski, by nie przyjęto go z racji niskiego wzrostu na kurs pilotów. Z przedstawionych osób Ritter, który przybył do Europy później niż ja, mieszkał ze mną w namiocie najdłużej. Ja siedzę odwrócony prawie profilem i pochylony do przodu na krześle z prawej strony, niedbale paląc papierosa, w mojej oficerskiej czapce z usuniętym zgodnie z wymogami mody drucianym usztywniaczem, na co zezwalano w siłach powietrznych na mocy szczególnego przywileju, oraz skórzanej lotniczej kurtce z okrągłą naszywką naszej eskadry, na której na ciemnym tle widnieje dość śmiały wizerunek szczupłej, obdarzonej potężnym biustem kobiety z powiewającymi na wietrze włosami. Kobieta dzierży w dłoni grom i siedzi okrakiem na długiej bombie, która spada ukosem w dół. Na niskim stoliku za mną stoi przenośna maszyna do pisania, z której za zgodą właściciela często korzystałem, pisząc listy i manuskrypty. Dalej, z tyłu namiotu, widać ogień, który płonie miło w przybranym splotami świątecznych girland topornym kominku. A na ścianie za kominkiem wisi kilka dużych błyszczących fotografii pięknych kobiet. Nie są typowymi kociakami z okładek, ale widoczna nad moją głową atrakcyjna dama spoczywająca na kanapie w twarzowej sukience z jedwabnym stanikiem wciąż budzi we mnie instynktownie wspomnienie wyrachowanej żądzy. Vertrees szczerzy zęby, krojąc tort, dwaj nowi też się uśmiechają, a Ritter i ja spoglądamy przed siebie, pogrążeni w myślach i zadowoleni. Przebywałem w Europie dłużej od innych, ale wszyscy jesteśmy w tym samym wieku. Byliśmy dzieciakami, które dopiero co skończyły dwudziestkę, i wyglądamy jak dzieciaki, które dopiero co skończyły dwudziestkę.

40
{"b":"107015","o":1}