Mój brat nie przypominał sobie w ogóle epizodu z samochodem, kiedy kilka lat temu poruszyłem ten temat podczas jednego z rzadkich seansów niemrawych rodzinnych reminiscencji. Dzięki łagodnym korektom, jakich dokonał w jego percepcji czas, w wielkodusznej pamięci Lee byłem zawsze „grzecznym chłopcem" i choć skończyłem dawno sześćdziesiąt lat, dla niego nadal nim pozostałem. Był dumny ze mnie i ze swojego syna Paula, który zrobił karierę jako agent doradztwa personalnego, a później producent telewizyjny. Razem zrealizowaliśmy sen o sukcesie, który bez wątpienia wyśnił dla samego siebie.
Ja jednak pamiętam wyraźnie. Była ciemna noc i kiedy zobaczyłem Lee, który wyszedł z domu, by mnie złapać i zaprowadzić na górę do łóżka albo do wanny, błyskawicznie i beztrosko przeobraziłem swoje nieposłuszeństwo w uliczną zabawę w pościg. Był ode mnie starszy i szybszy, ale ja byłem zwinny i miałem na nogach tenisówki. Uskakując i robiąc zwody w lewo i w prawo, zmuszałem go do irytującej pogoni z jednej na drugą stronę ulicy, zanosząc się niepohamowanym śmiechem za każdym razem, gdy udało mi się umknąć. I nagle oślepiły mnie reflektory, rozległ się potworny zgrzyt hamulców i moja wesołość skończyła się, gdy obaj znaleźliśmy się na zderzaku samochodu, który zatrzymał się w miejscu o ułamek sekundy wcześniej.
Wspomnę tu o jeszcze jednym incydencie, gdy, mówiąc górnolotnie, o mało nie wyprawiłem na tamten świat siebie i jeszcze jednego członka naszej rodziny. Był to figiel, którego żadne z nas nie zapomniało, ale nawet dzisiaj robi na mnie mniejsze wrażenie niż na innych.
Przy naszym budynku stał tuż przy krawężniku słup telefoniczny z wbitymi po obu stronach hacelami, które miały ułatwić monterowi wspięcie się na siodełko przy skrzynce naprawczej zawieszonej na wysokości mniej więcej drugiego piętra. Nietrudno było się po nich wdrapać, jeśli dotarło się do punktu startowego, solidnego drewnianego kloca przybitego do słupa jako pierwsze oparcie dla nogi, mniej więcej trzy stopy nad ziemią. Odkryłem, że jest to całkiem łatwe, pewnego dnia, gdy kolega podsadził mnie na pierwszy stopień, i zacząłem się wspinać, łapiąc się kolejnych haceli i opierając na nich stopy. Zasiadłszy na górze na siodełku, zorientowałem się z radosnym zdumieniem, że zaglądam przez otwarte okno prosto do naszej kuchni. Zobaczyłem tam matkę, która krzątała się przy piekarniku zaledwie kilka stóp ode mnie.
– Czy mogę dostać szklankę mleka? – zapytałem swoim najbardziej niewinnym głosikiem.
Wyraz kompletnego osłupienia, następnie zaś czystej grozy, który ukazał się na jej twarzy, gdy się odwróciła i zobaczyła mnie zawieszonego w powietrzu tuż za oknem, wywarł na mnie tak silne wrażenie, że ja również o mało nie skonałem ze strachu. Może to właśnie wówczas matka po raz pierwszy wygłosiła pogląd na temat mojego poczucia humoru, pogląd, który powtarzała później wielokrotnie z matczynym zdziwieniem i podziwem, potrząsając przy tym często z przerażeniem głową.
– Masz (on ma) pokręcony umysł.
Wyraz jeszcze większego oburzenia i osłupienia zobaczyłem na jej twarzy, kiedy innym razem, patrząc jej prosto w oczy podczas jednego z moich dziecinnych ataków złości, nazwałem ją bękartem.
Uważałem błędnie, że skoro nie zna zbyt dobrze angielskiego, nie usłyszała nigdy przedtem tego brzydkiego ulicznego słowa i nie będzie miała pojęcia, co oznacza, w nie większym przynajmniej stopniu, niż wiedziałem to ja sam. Przekonałem się natychmiast z przerażeniem, że jestem w błędzie. Zabrakło jej powietrza i dała chwiejny krok do tyłu. A ja zdałem sobie natychmiast sprawę, że już nigdy nie chcę zobaczyć na jej twarzy tak głębokiej urazy. Modliłem się, żeby nigdy nikomu nie powiedziała.
Było jeszcze jedno wydarzenie, które chciałem zachować w tajemnicy. Kręcąc się samemu po kuchni i jak zwykle czując, że ssie mnie w żołądku, znalazłem w kredensie główkę czosnku z kilkoma oderwanymi ząbkami. Pomyślałem, że jeśli zjem jeden albo dwa, na pewno nikt się nie dowie. Wkrótce się dowiedzieli. Wszyscy. W ciągu najbliższych kilku dni dowiedzieli się nawet ci, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy.
3. Sea Gate
Sea Gate, leżąca na zachodnim krańcu nadmorskiej brooklyńskiej drzazgi, przeoranej i wyplutej przez ustępujący lodowiec pod koniec ostatniego glacjału, pojawi się na kartach tych annałów z racji dwóch późniejszych i bardziej dramatycznych wydarzeń – pożaru oraz uczucia – a także domniemanych związków, jakie łączą ją z dygnitarzem Alfredem E. Smithem, którego obecność odnotowano tu latem w trzeciej dekadzie tego stulecia. Innym słynnym mieszkańcem Sea Gate był wcześniej John Y. McKane, polityczny watażka i samozwańczy szef policji Coney Island, pilnujący, by wszystkie tutejsze sprawy załatwiane były w preferowany przezeń pokojowy sposób, aż do momentu gdy sam został prześwietlony przez wyższe władze, następnie zaś oskarżony, osądzony i osadzony.
Plotki o finansowym zaangażowaniu Alfreda E. Smitha w rozwój Sea Gate mogą być bezpodstawne, on sam jednak istniał naprawdę. Al Smith, wcześniej bardzo popularny demokratyczny gubernator stanu Nowy Jork, był pierwszym katolickim kandydatem – niestety przegrał – na prezydenta. Rzadki okaz, z powodu, jak czytałem, niechęci do wykorzystania swego stanowiska w celu nabicia sobie kabzy, został w późniejszym czasie wyzyskany, z racji posiadanych kontaktów i prestiżu, przez bardziej dalekowzrocznych ludzi, zainteresowanych zyskownymi inwestycjami w nieruchomościach. Jedną z nich był Empire State Building. Innym przedsięwzięciem, które przypisuje mu lokalna tradycja, jest założenie Stowarzyszenia Sea Gate w celu nabycia oraz konsolidacji działek na zachodnim skraju Coney Island i przekształcenia tego pierwszorzędnego terenu w luksusowe nadmorskie osiedle, zaglądające skromnie do wejścia nowojorskiego portu, z Atlantykiem po jednej i spokojnymi wodami zatoki po drugiej stronie. Była to miejscowość, gdzie prym dzierżyli właściciele domów, zamknięta dla obcych, z własnymi siłami policyjnymi, strzegącymi bram przy obu wjazdach, i wysokim ogrodzeniem z siatki, które wzniesiono na granicy prywatnych posiadłości i pozostałej części Coney Island.
Sea Gate zaczyna się tam, gdzie kończą się promenada i aleje Coney Island. Ogrodzenie z siatki biegnie daleko, sięgając skraju wody zarówno podczas odpływu, jak i przypływu, i tworząc barykadę, która manifestacyjnie dzieli tych w środku od tych na zewnątrz. Jej istnienie bez wątpienia narusza prawo federalne, na mocy którego morskie plaże stanowią zazwyczaj teren ogólnie dostępny. Latem, w odległości mniej więcej półtorej mili, na przeciwnym krańcu Coney Island biło serce sławetnej dzielnicy rozrywek, z miliardami elektrycznych żarówek Luna Parku, Steeplechase i setkami innych atrakcji. Nowa społeczność Sea Gate odseparowała się tak skutecznie, jak to było możliwe bez odpłynięcia na pełne morze, od zgiełku tłumów, a także ich sezonowych rozrywek i ewoluujących obok imigranckich subkultur.
Podobnie jak w innych znanych mi miejscach, powołanie „stowarzyszenia" oznacza jego dyktat wobec wcześniejszych mieszkańców w celu ograniczenia kręgu posiadaczy i ustalenia warunków najmu zgodnych z wymaganiami aktualnie urzędującego zarządu. Z początku prawdopodobnie nie akceptowano tam Żydów ani Włochów. Siatka przecinająca plażę i aleje oraz policjanci przy wjeździe byli oczywiście nie po to, by zatrzymać mieszkańców w środku, lecz aby nie wpuszczać wścibskich wędrowców z zewnątrz. Stanowili również element stałej i niezbyt subtelnej semiotyki podziału klasowego. Zakaz zakładania wszelkiego rodzaju sklepów prócz względów estetycznych wynikał z dość chłodnej determinacji wczesnych osadników, pragnących zdystansować się od niemal wszystkiego, co istniało na Coney Island, i całkowicie uniezależnić od usług, które można było znaleźć na zewnątrz. W Sea Gate nie było ani jednego sklepu, gdy niczym Kolumb w Indiach Zachodnich albo krępy Cortez u szczytu swojej sławy w Darien, „odkryłem" ten nowy świat; niewygody, jakie musiały cierpieć rodziny, które tam poznałem, były liczne i dokuczliwe. Bóg jeden wie, co robili ci wcześni osadnicy, kiedy bolała ich głowa albo chcieli przyciąć włosy. Aspirynę można od biedy przynieść w kieszeni, ale nie schowa się przecież do kieszeni fryzjera, a mieszkańcy Sea Gate z całą pewnością nie wybraliby się na Coney Island, aby skorzystać z usług Maxa, ojca Danny'ego Byka. Dojeżdżając tam, na lato lub jako stali mieszkańcy, musieli zabrać ze sobą dużo rzeczy niezbędnych do życia, a nie jeździli przecież metrem ani tramwajem. Przed zbudowaniem autostrad i tunelu Brooklyn-Battery podróż automobilem z Manhattanu i jeszcze dalszych miejsc nie była szybka.