Литмир - Электронная Библиотека

Ich awersję do spoufalania się z tymi po drugiej stronie płotu łatwo wyjaśnić ustaloną i zasłużoną reputacją Coney Island jako „miejsca zabaw biedoty". Biedaków mają w pogardzie nawet ich rodzeni bracia, naucza w więcej niż jednym miejscu Biblia, a pośrednie potwierdzenie tej prawdy można dostrzec w przejawianej niemal przez nas wszystkich tendencji do wyniesienia się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie zawędrowaliśmy jednak zbyt daleko. I wracaliśmy tu częściej niż do innych miejsc, żeby się rozerwać, a nasze życie towarzyskie opierało się na przyjaźniach z ludźmi, którzy tu mieszkali, i funkcjonujących jeszcze klubach z patefonami, sofami, kanciapami i karcianymi stolikami.

Pożar, który widziałem w Sea Gate, był moim pierwszym pożarem, jeśli nie liczyć małych kontrolowanych ogni, wzniecanych z połamanych skrzynek po owocach i jarzących się w każdy letni wtorek na plaży Coney Island niczym sygnały wysyłane w odpowiedzi na fajerwerki odpalane z łodzi zakotwiczonej przy końcu mola Steeplechase.

Siedząc przy tych naszych ogniskach zajadaliśmy upieczone w płomieniach, zapiaszczone i zwęglone ziemniaki, które nie nadawały się do jedzenia, oraz skwierczące i spalone cukierki ślazowe, który parzyły język. Nazywaliśmy ziemniaki mickeys, choć sami nie wiedzieliśmy dlaczego. Po zgaszeniu ognisk sprzątaliśmy resztki i zostawialiśmy plażę czystą. Byliśmy grzecznymi chłopcami, kiedy byliśmy grzeczni. Baliśmy się naszych nauczycieli, chociaż ich lubiliśmy, drżeliśmy, że im pod-padniemy, i paraliżowała nas sama myśl, że będziemy mieli kłopoty w szkole.

Pożar w Sea Gate wybuchł w jasny dzień i to był prawdziwy pożar.

Wielki pożar.

Razem z kolegami z bloku stałem na rogu Surf Avenue, gapiąc się z przejęciem na szeroką łunę pomarańczowego ognia i kłęby gęstego dymu, najpierw czarnego, potem białego, które zasłoniły niski horyzont mniej więcej pół mili od nas. Co takiego się paliło? Jachtklub, powtarzali ludzie, którzy byli starsi i mądrzejsi od nas. Nie słyszałem wcześniej tego słowa. Był to, jak udało mi się ustalić później, Atlantic Yacht Club, do którego przylgnęła etykietka „szpanerskiego". Ludzie bardziej ode mnie kompetentni potrafią z pewnością uściślić, co dokładnie może oznaczać to określenie w odniesieniu do jachtklubu. Ja nie wiedziałem wtedy nawet, co to jest jachtklub.

Teraz, gdy mam o tym jakie takie pojęcie, powracam pamięcią do tego pożaru i samego istnienia jachtklubu z przyjemnym rozbawieniem, które z upływem czasu wcale nie maleje.

Jakim cudem jachtklub znalazł się w tamtym czasie na Coney Island, pozostaje słodką tajemnicą, której nie zamierzam odkrywać na drodze żmudnych badań. Bardziej intrygujące są moje domysły. Z pewnością Coney Island była co najmniej tak samo odpowiednim miejscem na jachtklub jak budynek między Madison i Fifth Avenue, przy Wschodniej Czterdziestej Siódmej na Manhattanie, gdzie obecnie mieści się siedziba New York Yacht Club. Przede wszystkim bliżej tu było do wody. Na tyłach Coney rozciąga się zatoka Gravesend, która, choć wąska, jest przecież akwenem wodnym. W podstawówce byli nawet tacy, którzy przechwalali się, że przeszli suchą nogą zatokę w ciągu tych kilku dni, kiedy była ścięta lodem w zimie. Za zatoką znajduje się zachodni brzeg właściwego Brooklynu, tworzący jedno z obramowań olbrzymiego, wspaniałego i obecnie w dużej mierze nieczynnego nowojorskiego portu. A jeszcze dalej w pogodne dni można z łatwością dostrzec szare bryły kilku manhattańskich drapaczy chmur.

W związku z tym liczona w milach czy też węzłach odległość z miasta do Sea Gate jest mniejsza, gdy podróżuje się morzem, a nie lądem, wiadomo zaś, że szajbusom, którzy uwielbiają żagle i motorówki, na ogół nigdzie się nie śpieszy i w zasadzie nie mają co robić z czasem.

Istniejące w tamtych czasach towarzystwo okrętowe, Iron Steamboat Company, utrzymywało regularne połączenie promowe między Bartery na dolnym Manhattanie i molem Steeple-chase, dowożąc gości bezpośrednio do wesołego miasteczka. Towarzystwo najwyraźniej prosperowało, promy kursowały bowiem do czasu, gdy z nadejściem wojny Coney Island zaczęła się zmieniać i jej powab, mistyka nowości oraz splendor nieodwołalnie odeszły w przeszłość. Z punktów obserwacyjnych na naszej promenadzie i plaży mogliśmy przypatrywać się przybijającym i odpływającym białym parowcom z bocznymi kołami łopatkowymi, a także sunącym przed nami powoli frachtowcom i olbrzymim oceanicznym liniowcom, które próbowaliśmy zidentyfikować na podstawie liczby kominów. Luksusowy transatlantyk „Morro Castle" stanął któregoś dnia w płomieniach niedaleko od brzegu; mógł to być mój drugi pożar na Coney Island, ale kiedy wybuchł, byłem gdzie indziej. Chodziłem jednak kilka razy, żeby obejrzeć zniszczony kadłub, kiedy odholowano go na wody zatoki Gravesend (jak mogło się w pierwszej chwili wydawać, całkiem odpowiednie miejsce spoczynku, nazwa Gravesend składa się bowiem z dwu posępnych angielskich wyrazów, z których brzemiennego przesłania nie zdawałem sobie sprawy, póki nie zacząłem o tym pisać; z drugiej strony wiem dzisiaj, że nazwa powstała całkiem niewinnie z holenderskich słów oznaczających ni mniej, ni więcej tylko „pańską plażę"). Podróż drogą wodną do Sea Gate nie była ani niebezpieczna, ani długa i łatwo wyobrazić sobie żeglarzy z przystani na Hudson i East River, a nawet w Westchesterze, w stanie Connecticut, oraz u wybrzeży Long Island, podnoszących kotwicę, by wziąć kurs na Coney Island i Atlantic Yacht Club w Sea Gate.

Musieli zabierać za sobą wałówkę albo jeść w restauracji jachtklubu, jeśli taka była, ponieważ w Sea Gate brakowało nie tylko sklepów, ale i restauracji. W tamtym okresie Żydów nie przyjmowano prawdopodobnie do klubu. Ale Żydzi nie byli również żeglarzami, w każdym razie nie moi brooklyńscy Żydzi, w związku z czym mogła ucierpieć co najwyżej ich duma. W tych poprzedzających asymilację czasach nie grali także w golfa ani w tenisa i nie jeździli na nartach. I rzadko kiedy się rozwodzili; jeśli któryś miał na to ochotę, musiał zasięgnąć języka, jak to się robi.

Kiedy byłem już dość duży, by dzięki uprzejmości tego czy innego mieszkającego w Sea Gate kolegi wałęsać się po tym osiedlu, nie pozostał tam ślad po szpanerskim jachtklubie, który się spalił, ani zresztą po żadnym innym. Był i zniknął. Modnym punktem stał się teraz Park Lindbergha, wciąż pamiętny z powodu pilota, którego nazwisko nosił, a dla mnie z powodu pierwszego uczucia, które tam przeżyłem. Park był w zasadzie niewielkim skwerkiem – cała Sea Gate nie zajmuje dużej powierzchni – służącym niedojrzałym nastolatkom płci obojga jako jedno z kilku miejsc, gdzie w upalne noce odbywały się wesołe zabawy. Kilku chłopców z mojej drużyny skautów twierdziło, że dwie dziewczyny, które znałem z podstawówki, dają się złapać za pierś, jeśli poczeka się grzecznie razem z innymi w kolejce. Jedna z dziewcząt była drobna i ładna. Druga większa i wesoła. Zaczekałem na swoją kolej i trafiłem na tę przy kości. Plotka okazała się prawdziwa. Poczułem w dłoni kobiecy biust i czegoś się nauczyłem – i to dość szybko. Nauczyłem się, że kiedy trzyma się w ręku pierś, nie można z nią wiele zrobić. Dopiero w dniach mojej inicjacji w piwnicznych klubach, co nastąpiło niedługo później, zacząłem pojmować, że to przekroczenie etapu pocałunku było swego rodzaju paszportem, który mógł, ale nie musiał stanowić preludium do wyższego stadium bardziej wyuzdanych pieszczot.

W tym czasie ojcowie założyciele Sea Gate zostali wraz z jachtklubem usunięci ze sceny przez nieubłagane zmiany ekonomiczne i społeczne i ich miejsce zajął inny gatunek właścicieli o mniej wymagającym etosie. Na pustych działkach między typowo nadmorskimi, przestronnymi drewnianymi dworkami wyrosły przeznaczone do wynajęcia bliźniaki z czerwonej cegły. Parę lat temu, ku przerażeniu i smutkowi tego nowego pokolenia mieszkańców, miasto zakwaterowało w kilku dworkach ludzi na zasiłku społecznym i niewykluczone, że nadal się to praktykuje.

W wyniku zmian ludnościowych w dużej mierze zanikły różnice rasowe, wyznaniowe i etniczne, dzielące tych, którzy żyli po obu stronach ogrodzenia. Istniały domniemane nierówności finansowe, ale takie rzeczy w dzieciństwie raczej do nas nie docierały. Dziewczęta i chłopcy z Sea Gate uczęszczali do tej samej publicznej szkoły co my i mieli na ogół do pokonania dłuższą drogę; nie było wtedy mowy o czymś takim jak szkoła prywatna. Chodzili na te same przyjęcia na zakończenie roku i do tych samych kin w sobotnie popołudnia, jeździli do tej samej szkoły średniej tymi samymi tramwajami albo szkolnymi autobusami. Młodzieńcy, którzy zapisywali się później do klubów, robili to u nas. Dziewczęta, które pamiętam – Hannah Tansman i Gladys Simon – przychodziły chyba w zimie do podstawówki w futrach, ale pamięć podpowiada mi, że ich rodzice pracowali branży futrzarskiej. Dziewięcio- albo dziesięcioletnia blond ślicznotka June Owitz zawsze nosiła jasny sweter, możliwe że z kaszmiru. Jeśli nawet ktoś zadzierał nosa, ja tego nie zauważyłem i nikt, kogo znałem, z Sea Gate i skądindziej, nigdy o tym nie mówił. Ale rodzice są tylko rodzicami i osiągnąwszy wiek dojrzały, mam wrażenie, że gdybym mieszkał z córką w Sea Gate, mógłbym nie zaakceptować kogoś takiego jak ja.

19
{"b":"107015","o":1}