Lee rozmawiał o nim ze mną tylko raz i targały nim wtedy głębokie i sprzeczne emocje. Miał załzawione oczy i próbował się uśmiechać. Rozmowa odbywała się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Przyjechawszy do Nowego Jorku z West Palm Beach z familijną wizytą, jego żona poczuła ból w ramieniu i poprosiła nas – mnie i moją pierwszą żonę Shirley – żebyśmy polecili jej jakiegoś lekarza, najlepiej ortopedę. Doktor, do którego się zwróciła, zrobił jej rentgen i odkrył zaawansowanego raka płuc. Podczas pierwszej sesji chemioterapii w Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku Lee i ja jedliśmy przez kilka kolejnych wieczorów kolację we włoskiej knajpie oddalonej o przecznicę od mojego mieszkania – u Tony'ego przy Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Nigdy przedtem i potem nie spędziliśmy ze sobą tyle czasu i nigdy tak długo nie rozmawialiśmy. Obaj piliśmy whiskey.
Nie przyznał się, że uciekł z domu tamtego lata. Pojechał po prostu do New Jersey, żeby starać się. o pracę, i kiedy stało się jasne, że jej nie dostanie, postanowił nagle, że pojedzie na zachód. Co tydzień wysyłał do domu pocztówki, żeby rodzina wiedziała, że jest zdrów i cały. Z dzieciństwa najboleśniej wspominał zimowe poranki, kiedy jeździł razem z ojcem zaprzężonym w konia furgonem po górnym Manhattanie, gdzie mieszkali przed moim urodzeniem. Jadąc pod górkę oblodzoną ulicą, ojciec musiał użyć bata i ludzie na ulicy oskarżali ich obu o okrucieństwo wobec zwierzęcia. Ojciec był dobrym i miłym człowiekiem, stwierdził Lee, chociaż bił go paskiem za każde uchybienie. Wydało mi się to brutalne.
– W okolicy było wielu żydowskich kryminalistów i nie chciał, żebym zszedł na złą drogę.
– W takim razie miał swoje racje – rzuciłem pojednawczo.
– Jasne. Ale ja byłem tylko małym chłopcem. Jak bardzo musiałem nabroić, żeby na to zasłużyć?
Więc nie zawsze był taki dobry i miły?
– Zawsze był bardzo dobry. Jego żona zachorowała i umarła, i on także był chory.
Lee nie zszedł na złą drogę. Żaden z nas nie zszedł. Jako osiemdziesięcioczteroletni wdowiec zmarł w salonie swego małego kondominium w West Palm Beach w sposób, w jaki wszyscy chcielibyśmy odejść, gdybyśmy mieli osiemdziesiąt cztery lata i mogli przyśpieszyć własną śmierć. Wróciwszy z wakacyjnej podróży z grupą znajomych, z którymi się zaprzyjaźnił, zmarł nagle na zawał serca w trakcie planowania zajęć na najbliższą przyszłość. Tego dnia pożyczył kilka książek w miejscowej bibliotece i właśnie wrócił z supermarketu, gdzie uzupełnił kuchenne zapasy.
Jeszcze jedna relacja, pochodząca od wujka z rodziny mojej żony, który był małym chłopcem i bawił się z nami na ulicy, gdy ojciec jeszcze żył. Opisał mi go jako wesołego, pogodnego, przyjaznego i uczynnego mężczyznę – i oto, jak już wspomniałem, znowu kończę książkę, której przedostatni rozdział opowiada o śmierci, śmierci kogoś, kto nie jest głównym bohaterem.
Po raz ostatni byłem z moim ojcem i w ogóle miałem z nim coś do czynienia jakieś siedemdziesiąt lat temu, w dniu gdy pochowano go na cmentarzu gdzieś na Coney Island albo w New Jersey. Sylvia na pewno pamięta gdzie, ale pytając o to, sprawię jej przykrość, a to, że będę wiedział, i tak niczego nie zmieni. Do tej pory nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zapytać. Nigdy nie myślałem, żeby się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Wolę tego nie robić. I nie będę chciał tego robić. Fakt, że się czegoś dowiem, też niczego nie zmieni. Znam go jako kogoś nieobecnego. Aż do dzisiaj, jeśli w ogóle wspominałem dzień jego pogrzebu, to jako jeden z najpomyślniej szych dni w moim wówczas niedługim życiu. Siedziałem spokojnie na kamiennej ławce na kamiennym patio ogrodzonym balustradą przy wejściu na teren cmentarza. Było lato, miałem na sobie elegancki strój i świeciło słońce. Przechodzący ludzie litowali się nade mną. Niektórzy dawali mi monety – dziesięciocentówki, a czasami ćwierćdolarówki. Ciocia Esther dała mi całego dolara. Poczułem się bogaty.
10. Danny Byk
Danny Byk zamordował swoją matkę.
Nie moglibyście chyba wymarzyć sobie lepszego zdania na początek ostatniego rozdziału, prawda?
Miało to coś wspólnego z heroiną, forsą na heroinę. Albo dała mu pieniądze, pięć dolarów na działkę, albo nie dała, albo robiła jedno i drugie: dawała, kiedy miała, a on się ich domagał, i odmawiała, kiedy nie miała. Nie tak jak Max Fryzjer, który urządzał całe przedstawienia, mieszając z błotem i wyrzekając się syna za każdym razem, gdy ten przychodził do zakładu fryzjerskiego i płaszcząc się błagał o forsę, i który był paskudnym facetem (według mojego przyjaciela Marvina Winklera znającego go lepiej niż ja), kimś w rodzaju aroganckiego „cwaniaczka" o niewyparzonym języku. Znam ten typ i wy zapewne też. Ojciec szydził z Danny'ego w obecności swoich klientów, przedstawiając go: „mój syn ćpun" i przechwalając się z filisterską dumą, że nie da mu ani grosza.
Rodzice Danny'ego Byka nie mieszkali razem; nie byli już małżeństwem. Danny mieszkał z matką gdzieś przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej, niedaleko dużej synagogi z żółtej cegły i dużego katolickiego kościoła z czerwonej cegły, tam, gdzie dzielnica żydowska stykała się z włoską. Max Fryzjer był jedynym znanym mi rozwodnikiem, który mieszkał wówczas na Coney Island. Ożenił się ponownie. Jego druga żona, miejscowa kobieta, także była przedtem mężatką i wniosła do ich małżeństwa dwoje własnych dzieci o nazwisku Glickman. Jakiś czas później pasierb Maxa Fryzjera, Raymie Glickman, zmarł na ulicy z przedawkowania heroiny. Żona Raymiego, Leona, zmarła z tego samego powodu. Ojciec Danny'ego Byka, Max Fryzjer, choć był chamowatym mądralą, miał rzeczywiście powody do niezadowolenia.
Zaraz po wojnie, kiedy zamknęły podwoje nasze kluby i skończyły się szkolne lata, ci nieliczni, którzy w dalszym ciągu mieszkali na Coney Island, oraz ci liczniejsi, którzy wyprowadzili się, lecz wciąż regularnie wracali do rodziny i przyjaciół, nie za bardzo mieli gdzie się spotykać. Mieszkałem już wtedy w mieście i dojeżdżałem z Manhattanu.
Wchodziliśmy teraz w dorosły wiek. Przy Mermaid Avenue, niedaleko Bistra Szczęściarza znajdował się popularny wśród mężczyzn lokal – sala bilardowa należąca do Sammy'ego Świntucha. Mogliśmy tutaj pogadać z synem rabbiego, chudym Pinyą o fizjonomii zagłodzonego mnicha, który był naszym buk-macherem. Mogliśmy tam też pogadać z Dymkiem Bleekerem, trochę od nas starszym – miał koło trzydziestki – dobrze zbudowanym sympatycznym łobuzem, a także z samym właścicielem, niskim i baryłkowatym jak świnia, małomównym i niezbyt zabawnym. Na tyłach sali obok dużej pomazanej kredą tablicy stał dalekopis Western Union, który wystukiwał najświeższe informacje na temat trwających właśnie w całym kraju imprez sportowych. W sezonie baseballowym można było śledzić, rzut po rzucie, wszystkie ważniejsze mecze. Uliczni eksperci wiedzieli, że nietypowa przerwa w nadawaniu oznacza zwykle, iż odwracają się losy meczu; w tym czasie można było zawrzeć nowe zakłady i zmienić wysokość stawek. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jakim cudem niektórzy z tych facetów, ledwie radzących sobie na lekcjach arytmetyki w podstawówce, potrafili obliczać teraz ułamkowe wartości stawek i mnożniki wygranych i robili to z prędkością i dokładnością, którą tylko w niewielkim stopniu zdołały prześcignąć najszybsze nawet dzisiejsze komputery.
Jednym z tych geniuszy był mój rówieśnik i kolega ze szkoły numer 188, niejaki Silverman. Z sobie tylko znanych powodów zmienił nazwisko na Ershky Jones i tak go teraz nazywaliśmy. Dla większości z nas wygrana w warcaby była kwestią czystego szczęścia. Ale Ershky nie dał się zwieść pozorom; w jakiś sposób zgłębił zasady gry. Wygrywał każdą partię z każdym graczem i żaden z nas nie wiedział, jak to robi.
Potrafił również chodzić po ścianach. Podbiegał kilka kroków po pionowej ścianie domu albo mieszkania, zawracał i schodził na dół. Ćwicząc bieganie po ścianach, rozmawiał z nami cynicznie o baseballu, polityce, a także antyzwiązkowym i antydemokratycznym nastawieniu gazet Hearsta i nowojorskiej „Daily News". Nikt ze znanych nam osób nie biegał po ścianach tak dobrze jak on. Żaden z nas nie próbował tego więcej niż raz.