Литмир - Электронная Библиотека

Nie daję już także żadnych prezentów i nie obchodzę świąt. I nigdzie się nie śpieszę.

9. Psychiatria

Pierwszy raz spotkałem mojego ojca i rozmawiałem z nim, by tak rzec, twarzą w twarz, w gabinecie psychonalityka w roku 1979, kiedy miałem pięćdziesiąt sześć lat. Ojciec nie żył już od ponad pięćdziesięciu.

Odkąd sięgam pamięcią, prześladował mnie obsesyjny sen o coraz bardziej koszmarnym charakterze. Śnił mi się od czasu do czasu, kiedy spałem w domu w swoim własnym łóżku lub poza domem w pokoju hotelowym, i prawie zawsze przez pierwsze kilka nocy w obcym łóżku w wynajętych letnich domkach. Miał zawsze ten sam przebieg i towarzyszyły mu te same emocje. Zaczynał się w identycznym miejscu, w sypialni apartamentu na Coney Island, gdzie mieszkałem do chwili, kiedy skończyłem dziewiętnaście lat i poszedłem do wojska. Leżałem w łóżku śpiąc i śniło mi się dokładnie to samo: że leżę w łóżku i śpię. Nagle ktoś pojawiał się w mieszkaniu. Nie zakradał się jak przestępca przez okno w moim lub innym pokoju, lecz wchodził przez frontowe drzwi. Twarz miał skrytą w cieniu. Wiedziałem od razu, że jest w środku, i w moim śnie budziłem się. Bałem się od samego początku i ten strach coraz bardziej się potęgował; wyobrażałem sobie, jak intruz podąża bez wahania w moją stronę, jak mija bezszelestnie kolejne pokoje, stąpając korytarzem, biegnącym od wejścia do ostatniego pokoju, i zbliża się do mojego łóżka, w którym rzeczywiście leżałem, tyle że we śnie było to zawsze łóżko w moim mieszkaniu na

Coney Island. Mój lęk zmieniał się szybko w czysty horror; patrzyłem, jak siadam na łóżku, a mężczyzna podchodzi coraz bliżej i bliżej. Ogarnięty niemożliwą do zniesienia paniką i grozą, chciałem wołać o pomoc, ale puchnące w sparaliżowanym gardle słowa zmieniały się w bełkot, dławiły mnie i zatykały; z całej siły, której wyraźnie mi brakowało, starałem się wydobyć z siebie krzyk, błagałem, żeby ktoś przyszedł mi na ratunek. I w końcu oczywiście, zanim jeszcze mężczyzna zdołał wejść do mojego pokoju, zanim rozpoznałem rysy twarzy, która była zawsze skryta w mroku, zanim zdarzyło się to, czego oczekiwałem z zamarłym ze zgrozy sercem, pomagałem sam sobie, budząc się – tak jak według Freuda zawsze dzieje w koszmarach.

Bywało, że trącała mnie gniewnie i strofowała poirytowana osoba, z którą byłem akurat w pokoju i którą wyrwałem ze snu swymi nieartykułowanymi jękami.

Przypominając sobie i opowiadając ten sen w gabinecie mojego psychiatry (psychoanalityka), który krył się gdzieś niewidoczny z tyłu, podczas gdy ja leżałem na kozetce, oniemiałem na chwilę, uświadomiwszy sobie, że nie przyśnił mi się od jakichś dwóch lat, od momentu kiedy zostałem jego pacjentem. Ciekawiło mnie, dlaczego dał mi spokój, dlaczego ten znajomy, wyjątkowo dokuczliwy, lecz mimo to kompletnie nieszkodliwy sen przestał mi się śnić. Odwróciłem głowę i spojrzałem na psychiatrę, a on uświadomił sobie po chwili, że zapadłem w uporczywe milczenie, które, jak zdążył się już zorientować, oznaczało, że domagam się jakiegoś wyjaśnienia.

– Nie potrzebujesz już dłużej tego snu – oznajmił w końcu z widoczną niechęcią. – Teraz masz mnie.

Natychmiast pojąłem, o co mu chodzi, i jego interpretacja trafiła mi do przekonania.

– W takim razie – odparłem, jakbym mu nie dowierzał -skąd brał się ten strach?

– Czy nie bałbyś się, gdyby spełniło się to twoje marzenie? – odpowiedział pytaniem.

Nie podaję jego nazwiska, ponieważ polegam wyłącznie na własnej pamięci i mogłoby mu się nie spodobać, że rekonstruuję nasze spotkania w niezbyt dokładny, a czasami właśnie zbyt dokładny sposób. W trakcie naszego drugiego spotkania, które poprzedzało formalne rozpoczęcie terapii, był trochę zawiedziony, gdy okazało się, że między pierwszą i drugą konsultacją nie zasięgnąłem języka na jego temat. Nigdy nie przyszło mi to do głowy; nie wiedziałbym, kogo pytać, i czułbym się jak kanalia, gdybym to zrobił. (On natomiast był przekonany, że to zrobię, i fakt, że postąpiłem inaczej, mógł skłonić go do wniosku, że jestem neurotykiem). Choć młodszy ode mnie, miał, jak potem odkryłem, opinię znakomitego specjalisty, szanowano go w Nowym Jorku i gdzie indziej, i wyraźnie chciał, żebym to wiedział. Orientował się dobrze, kim jestem – należał do tych czytelników, którzy nie kryli, iż „Paragraf 22" wywarł duży wpływ na ich życie – nawiązując więc stosunki, darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem, który w miarę upływu czasu wcale się nie zmniejszył.

Opowiadałem mu najobszerniej, jak mogłem, o rzeczach, które uważałem za istotne, czyniąc to, jak sądziłem, z godnym polecenia obiektywizmem. Mój język obfitował prawdopodobnie w terminy psychologiczne, ponieważ taki właśnie jestem. (Przypuszczam, że było w tym przynajmniej trochę chęci brylowania). Przeczytałem już wtedy dużo książek Freuda oraz opracowań na jego temat i jak wszyscy obdarzeni wyobraźnią Amerykanie mojego pokolenia byłem zahipnotyzowany (termin o medycznej etymologii) egocentrycznymi implikacjami i obietnicami psychoanalizy. W trakcie mojej terapii, która trwała ze sporadycznymi przerwami ponad trzy lata, przyznałem się chętnie do wszystkiego, co mogłem sobie przypomnieć, i domyśliłem wszystkiego, czego nie mogłem… to znaczy, prawie wszystkiego. (Nie powiedziałem mojemu psychoanalitykowi, że kiedy byłem mały i bałem się, że będą mi się kręcić włosy, szedłem czasami spać, zakładając na głowę jedną z siateczek mojej siostry, ani że kiedyś, gdy bolały mnie oczy – jeszcze teraz często mnie bolą – wpadłem nie inspirowany przez nikogo na roztropny pomysł, aby nasmarować je, wpuszczając do każdego kilka kropel oliwy, i w rezultacie do końca tygodnia widziałem wszystko jak przez mgłę. Było kilka innych podobnie infantylnych wstydliwych sekretów, o których nie chciałem, żeby wiedział – ani on, ani wy).

Pochlebiło mi i szybko przytaknąłem, gdy oświadczył, że jakakolwiek inna terapia poza psychoanalizą będzie dla mnie dziecinną igraszką. Było to w zamierzchłych czasach, kiedy nie mieliśmy do dyspozycji prozacu i innych stymulatorów oraz stabilizatorów nastroju, zanim psychoanaliza i sam Freud spotkały się z huraganową krytyką, dezaprobatą i kontestacją, które trwają do dzisiaj.

Wyraził obawę, że mogę wykazywać tendencję do „intelektualizowania" i z tego względu utrudniać proces terapii. Powiedziałem, żeby się o to nie martwił, chociaż przyciśnięty do muru, musiałbym przyznać, że nie bardzo wiem, o czym obaj mówimy.

Uzgodniliśmy cztery sesje tygodniowo, jeśli będzie to możliwe; często okazywało się niemożliwe. Od czasu do czasu trzeba było odłożyć spotkanie z powodu przeziębienia bądź dolegliwości jelitowych. Bardziej niezwykłe i po pewnym czasie zabawne dla nas obu były przerwy związane z otrzymywanymi przez niego i przeze mnie atrakcyjnymi zaproszeniami. On pojechał raz do Chin, ja na konferencję pisarzy w Berkeley. Obaj zgadzaliśmy się często wygłaszać prelekcje na uniwersytetach i w podobnych miejscach. Poza tym mimo zdarzających się co jakiś czas małżeńskich nieporozumień, latem wyjeżdżałem na ogół z żoną z miasta – jego i tak nie było w sierpniu – i nie zamierzałem rezygnować z lipcowych wakacji tylko dlatego, by zachować zdrowie psychiczne i spokój umysłu, za który płaciłem.

Powiedziałem mu szczerze, że jednym z motywów, jakie mnie do niego sprowadziły (prawdę mówiąc, nie widziałem żadnego innego autentycznego powodu), była chęć posiadania własnego medyczno-pschiatrycznego autorytetu, na który mógłbym się powoływać podczas domowych kłótni – cytując go a nawet przypisując stwierdzenia, których wcale nie wypowiedział. Roześmiał się i nie był wcale zdziwiony.

Chciał, bym zrozumiał, że nie potrafi nic poradzić na moje bieżące problemy emocjonalne, zastrzeżenie, które szybko przyjąłem do wiadomości. Uważał jednak, że psychoanaliza może mieć pewne profilaktyczne znaczenie w zapobieżeniu depresji późnego wieku, której ofiarą pada wiele starzejących się i odizolowanych od świata osób.

51
{"b":"107015","o":1}