Литмир - Электронная Библиотека

W tym pierwszym mylił się. Pomógł mi ogromnie w moich codziennych zmaganiach w domu i gdzie indziej, jako ktoś bezstronny i inteligentny, z kim mogłem rozmawiać absolutnie swobodnie i kto potrafił wskazać mi oczywiste aspekty i sposób podejścia do każdego kryzysu, sprawy, których sam nie umiałem racjonalnie dostrzec.

Co się tyczy zapobieżenia ewentualnej depresji, nie wiem, czy to dzięki niemu, czy nie, ale osiągnąłem oto późny wiek i nie jestem przez to bardziej przygnębiony, przybity, oschły, markotny, cyniczny, zgorzkniały, ospały, osamotniony, wściekły i tak dalej, aniżeli byłem przez cały czas przedtem. Jeśli poraża mnie czasem świadomość, że nie mam do zrobienia nic, co sprawiłoby mi przyjemność, albo że nie dzieje się nic wesołego, to dlatego, że nie mam nic takiego do roboty i nic takiego się nie dzieje. Jestem w świetnej formie, dopóki mam do zrobienia coś, co chcę robić. Wiem, że jest dobrze, jeśli pierwsze myśli po obudzeniu dotyczą tego, co piszę. Dzisiaj jestem w świetnym nastroju, ponieważ obudziłem się rano z zamiarem zapisania tych dwu zdań, które właśnie zapisuję. Dopiero kiedy nie mogę znaleźć niczego, co chciałbym robić, jestem skłonny długo spać i wyobrażać sobie, że wpadłem w ponury i trujący letarg, który Francuzi nazywają cafard, a my zwykliśmy nazywać „melancholią". Coraz trudniej spotkać nowych ludzi, z którymi chciałoby się bliżej zaprzyjaźnić (istnieje duże prawdopodobieństwo, że się o tym przekonacie).

Do jednego mnie zobowiązał: miałem nie dokonywać fundamentalnych zmian w moim życiu – w małżeństwie, pracy i w innych dziedzinach -jeśli tego z nim przedtem nie przedyskutuję. Argumenty przemawiające za przyjęciem tego warunku były tak oczywiste, że zgodziłem się bez wahania.

I pod koniec lata 1981 złamałem wielokrotnie tę obietnicę, bez żalu i nie zdając sobie nawet sprawy, że to robię. Zmieniłem księgowych oraz wydawców i złożyłem pozew przeciwko jednemu z nich. Rozstałem się z moim agentem literackim, zmieniłem adwokatów na innych, a potem na jeszcze innych, wyprowadziłem się z małżeńskiego mieszkania nie raz, ale dwa razy -najpierw w lecie, kiedy psychoanalityka nie było w mieście, a następnie w święta Bożego Narodzenia, kiedy znowu go nie było – i na koniec, być może w charakterze wielkiej i wróżącej pomyślnie kody, jednostronnie i nagle przerwałem moją terapię.

To nagłe zakończenie nastąpiło po przykrym powrocie do miasta ze spędzonych samotnie wakacji, w połowie w Aspen, gdzie szybko znalazłem nowych znajomych, w połowie w Santa Fe, gdzie już ich miałem, kiedy straciłem całą cierpliwość i zorientowałem się, że kończą mi się pieniądze. Wydatki rosły, dochody wprost przeciwnie. Adwokat doradzał mi, żebym odpoczął w wakacje, i zapewnił, że wszelkie nieporozumienia dotyczące rozwodu zostaną pomyślnie rozwiązane przed moim powrotem. Nie zostały. Czekały na mnie również nie dokończone książki.

A w połowie grudnia tego roku zapadłem na rzadką neurologiczną chorobę, tak zwany zespół Guillaina-Barre'a, którego etiologia pozostaje nie wyjaśniona, i przez następne kilka miesięcy byłem praktycznie wyłączony z aktywnego życia. Stres? Niewykluczone.

Od początku terapii starałem się, jak mogłem, być bardzo dobrym pacjentem, bez trudu przekraczającym średnią, śniąc sny, które miały mi się przyśnić, przypominając sobie rzeczy, które chciał, żebym sobie przypomniał, ujawniając wszelkie tajone pragnienia, które wolałbym ukradkiem stłumić, a wszystko po to, by odkryć źródła wątpliwości, lęków, popędów i zahamowań, z którymi pozostawałem w stanie konfliktu (choć mogłem o tym nie wiedzieć). Nie udało mi się jednak daleko zajść. Moja teoria na temat teorii psychoanalizy jest dzisiaj następująca: korektywna terapia wymaga nie zakłóconej niczym uwagi wolnego od wszelkich kłopotów inteligentnego pacjenta, który jej wcale nie potrzebuje. W mojej głowie kłębiło się tymczasem od pozwów, kłótni, wątków powieści i innych trudnych do zliczenia powikłań. Mój umysł codziennie absorbowało coś nowego -jeśli nie życiowe kłopoty, to kwestie związane z pisarskim tworzywem. Poszukując samego siebie w pozbawionym ojca dziecku z Coney Island, opublikowałem jedną powieść, „Gold jak złoto" i doprowadziłem prawie do półmetka następną, „Bóg wie". Oczywiście rozmawialiśmy o tych i innych książkach, o ich treści, o tym, co mogą o mnie mówić, i o rozgrywających się nieustannie wokół nich małych dramatach. (Przez zatrważające gapiostwo nie zorientowałem się, że nazwisko krytyka, który pisał o „Gold jak złoto" w niedzielnym „New York Timesie" – pisał dobrze, lecz bez przesadnych zachwytów – brzmiało tak samo jak nazwisko mojego psychoanalityka, ba, miało nawet taką samą odbiegającą od reguły pisownię. Byli, jak się okazało, dalekimi krewnymi, ale nie miało to wpływu ani na recenzję, ani na długość mojej kuracji).

Sądzę, że w mojej gorliwości, by sprawiać świetne wrażenie jako pacjent, nie byłem osamotniony wśród męskiej połowy populacji, starającej się czym prędzej przyznać do wszelkich możliwych ułomności, takich jak: kompleks Edypa, lęk przed kastracją, impotencją oraz blamażem, zła wola, ambiwalentne emocje skierowane ku bliskim osobom, utajony homoseksualizm, gniew, wstyd, lubieżne myśli, podświadome animozje i nie uzasadnione utraty pewności siebie, niejasna świadomość konfrontacyjnej nieskuteczności i abstrakcyjnych zagrożeń, a także zamaskowane podziemne wulkany morderczej agresji. Gdybym wiedział wtedy, że narcyzm jest określoną patologią, dorzuciłbym go także. Wszystkie te poważne sprawy to była bułka z masłem. Trudne i nieprzezwyciężone okazały się proste nieznane rzeczy: odejście od łatwej, akademickiej logiki i wysondowanie pamięci w celu zrozumienia uczuć i wydarzeń, których mogło tam w ogóle nie być albo które nie miały nigdy miejsca, nawet w fantazjach.

Odczuwałem częste zahamowania (lub tak mi się zdawało) i przyznawałem się od razu do tej wady, nie czekając, aż zostanę o nią oskarżony. „Opory" były kolejnym terminem, który wymyśliłem. (I przyznaję szczerze, że większe od zwyczajnych trudności, jakie mam, pisząc te słowa, mogą ponownie wynikać z „oporów" – z czegoś, co niektórzy skłonni będą w tym miejscu uznać za psychiczne zahamowania, a w innych częściach książki za przejaw zwykłej niemocy twórczej).

Zawsze miałem bogate sny. Teraz przypisywałem duże znaczenie każdemu z nich. Byłem zaintrygowany sposobem, w jaki zaczęły się koncentrować na naszych sesjach, nawet na konkretnym wyglądzie gabinetu oraz na tym, co uważałem za nieuchwytną esencję moich monologów. Ubawiła mnie częstotliwość, z jaką takie detale, jak numer na drzwiach gabinetu psychoanalityka, zaczęły się pojawiać w różnych kontekstach snu, a także już po obudzeniu, w trakcie sprytnych i miłych zaników pamięci, sympatycznych figli umysłu, które wydawały się doskonale pasować do freudowskiej teorii. Najbardziej dramatyczny z nich przytrafił mi się podczas kończącej któryś sezon sesji. Bujałem właśnie w obłokach, oddając się wolnym skojarzeniom, w które obaj wierzyliśmy, kiedy nagle przerwał mi obcesowo, żeby zapytać:

– Nie wiesz, że spóźniłeś się dzisiaj dwadzieścia minut?

Nie, nie wiedziałem.

W trakcie jednego z poprzedzających rozwód okresów separacji, gdy mieszkałem samotnie w wynajętym z drugiej ręki umeblowanym apartamencie, wybrałem się pewnego weekendu na zwariowane rendez-vous, randkę w ciemno z kobietą, której nie znałem i nigdy wcześniej nie spotkałem (przyjaciele twierdzili, że to moja najbardziej niebezpieczna eskapada) i o której nie słyszał również żaden z moich znajomych. (Opis farsowych okoliczności, dzięki którym doszła do skutku ta niezwykła schadzka, pojawi się w drugiej części tej autobiografii, jeśli zdecyduję się ją kiedykolwiek napisać – co jest bardzo mało prawdopodobne). Zaraz po przybyciu na miejsce dotknęła mnie seksualna niemoc, do czego przyznałem się niechętnie, kiedy omawialiśmy rzecz po moim powrocie (zdarzyło mi się to nie po raz pierwszy w życiu, zmuszony byłem wyznać jemu… i wam).

52
{"b":"107015","o":1}