Литмир - Электронная Библиотека

W Norfolku, mówiono nam, pod numerem 30 przy Bank Street mieści się burdel. Nie sądzę, by któryś z nas nosił się z poważnym zamiarem pójścia tam; jeśli inni chodzili i mówili

O tym, nie mówili o tym ze mną. Silnym bodźcem przemawiającym za seksualną abstynencją były ponownie względy finansowe: niewypowiedziana i deprymująca świadomość, że będziemy musieli później pokutować przez trzy dni ciężkiej pracy za półgodzinne oddawanie się cielesnym uciechom, które mogą, ale przecież nie muszą wprowadzić nas w zmysłową euforię. A co gorsza, mogą nam wejść w krew.

Ostatecznie fundnąłem sobie w końcu wolny dzień – chyba nawet dwa dni; cały weekend. Zapomniałem, jak go spędziłem – być może popędziłem do Nowego Jorku w należącym do jednego z nas samochodzie, płacąc za benzynę mniej niż wynosiła cena biletu kolejowego; jeśli tak, wypadło mi to z pamięci i nie wiem, co tam robiłem. Pamiętam (albo wydaje mi się, że pamiętam) adres burdelu w Norfolku, do którego nigdy nie poszedłem, ale zupełnie nie wiem, co porabiałem, znalazłszy się z powrotem w domu, na Coney Island lub gdzieś indziej, po pięćdziesięciu sześciu dniach nieprzerwanej harówki. Ale… cokolwiek tam robiłem, zdruzgotało to mnie, złamało ducha, nad wątliło siłę woli i położyło kres karierze fabrycznego robotnika. Powrót do tego znoju po tak krótkim odpoczynku wydawał się nie do pomyślenia i po upływie kilku pierwszych dni okazał bolesną udręką, którą potrafił znieść jedynie człowiek obdarzony silniejszym ode mnie charakterem.

Poddałem się prawie bez walki.

Złożyłem wymówienie.

Spakowałem się i wyjechałem.

Rany – ale byłem szczęśliwy!

W drodze powrotnej z Wirginii zatrzymałem się na dwa dni i jedną noc w Waszyngtonie u mojego przyjaciela z Coney Island, Marty'ego Kappa. Marty pochodził z Dwudziestej Trzeciej Ulicy w dzielnicy włoskiej. Poznałem go dopiero w szkole średniej; zaprzyjaźnił się z nami, wstępując do jednego z naszych pierwszych klubów. W naszej paczce był kimś nietypowym – trzymał się zawsze prosto i w przeciwieństwie do nas, idąc nie garbił się jak typowy luzak. Nie wywijał łańcuszkiem od kluczy i nie wsadzał nawet kciuków za szlufki. Jako nieliczny z nas – oprócz niego dokonał tego tylko Sy Ostrów – ze szkoły średniej poszedł chyba od razu na studia, do Brooklyn College, który był bezpłatny i blisko nas. To właśnie od ojca Marty'ego, elektryka bądź też hydraulika, dostałem wymagany przez stocznię list polecający, w którym zaświadczał, że mam praktykę w zawodzie mechanika (której nie miałem) i pracowałem w jego warsztacie (którego nie widziałem na oczy). W moim życiu nie był to niestety jedyny wypadek pójścia na skróty, o czym może zaświadczyć – o ile jeszcze żyje i pamięta (jeśli żyje, to pamięta) – pewna życzliwa młoda dama z Kalifornii, która pomogła mi potajemnie zaliczyć sprawdzian z języka obcego potrzebny do uzyskania dyplomu magistra anglistyki na Uniwersytecie Columbia. Żałuję teraz, że to zrobiłem. To właśnie wykroczenie kazało mi później zlitować się z czystym, logicznie rzecz biorąc, sumieniem, nad dwoma studentami, których złapałem na ściąganiu w college'u w Pensylwanii.

Podczas gdy ja harowałem w stoczni, Marty pracował w Waszyngtonie na jakimś rządowym etacie – albo jako cywilny urzędnik, albo już wtedy w ramach tak zwanego programu V-12 marynarki wojennej, w agencji zajmującej się specjalistycznym szkoleniem wojskowym, gdzie miał spędzić całą wojnę. Znalazł mi łóżko w mieszkaniu, które dzielił z grupą dziarskich osób mniej więcej w tym samym wieku co my dwaj.

Wojenna stolica pulsowała w ten weekend energią i słonecznym światłem. Przez większą część soboty, którą on spędził, wykonując pilnie powierzone mu odpowiedzialne obowiązki, łaziłem z wybałuszonymi oczyma, pozostając w stanie ortodoksyjnej atencji. Podziwiałem, dokładnie tak jak powinienem, Washington Monument oraz smukły, zwieńczony sklepieniem Jefferson Memoriał. Głęboko wzruszyła mnie powaga bijąca z siedzącej postaci Lincolna w jego mauzoleum. Zachwycałem się spontanicznie wszystkim, co zobaczyłem w oficjalnym Waszyngtonie, podobnie jak każdy odwiedzający po raz pierwszy stolicę przybysz z prowincji (czyli z każdego miejsca poza Dystryktem Columbia), który ma tylko powierzchowne i wyidealizowane pojęcie o amerykańskiej historii i fragmentaryczną, opartą na czołówkach gazet wiedzę na temat bieżących wypadków. Dzisiaj nawet uczniowie w szkole wiedzą, że chcąc poznać rzetelną prawdę historyczną, nie mogą polegać na podręcznikach i oficjalnych publicznych enuncjacjach. W przemówieniu gettysburskim Lincolna na przykład, kiedy pominie się prostą arytmetykę na początku pierwszego zdania, niewiele pozostaje rzeczy, które da się empirycznie zweryfikować. To oczywiście wspaniałe przemówienie, jedno z najlepszych, jakie zostały zarejestrowane, ale zawiera w większości duby smalone. Tyle, jeśli chodzi o przemówienia!

W niedzielę Marty i ja wybraliśmy się na koncert symfoniczny na świeżym powietrzu. Zapomniałem, kto grał, ale pamiętam wykonywany utwór; był to koncert skrzypcowy Czajkowskiego, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Mam dobre ucho do muzyki i magnetyczną pamięć do fraz. Dzień albo dwa po moim powrocie na Coney Island usłyszałem szczęśliwym trafem ten sam koncert w radiu. Rzuciłem wszystko, żeby się skupić, wysłuchałem go uważnie od początku do końca i kiedy skończyli grać, miałem wrażenie, że znałem tę muzykę od urodzenia. Do dzisiaj potrafię sobie przypomnieć i zanucić pasaże otwierające wszystkie trzy części. Koncert skrzypcowy Czajkowskiego, niegdyś mojego najbardziej ukochanego i poruszającego kompozytora, jest chyba jego jedynym utworem, którego mogę dziś słuchać.

Po powrocie na Coney Island miałem dziewiętnaście lat, dużo wolnego czasu, mało zmartwień i typowo chłopięcy mętlik w głowie, w dalszym ciągu, założę się, nader częsty u dorastających młodzieńców. Byłem beztroski, ale nie wiedziałem, co mam ze sobą dalej robić. Inni dookoła byli w identycznym położeniu. Bobby Magrill, syn aptekarza, postanowił zostać lekarzem. George Mandel, nasz rysownik komiksów, który zarabiał tygodniowo trzysta albo czterysta dolców, w czasie gdy ja zarabiałem piętnaście, i którego powołano już do wojska, gdzie miał zostać poważnie ranny w głowę podczas kontrofensywy w Ardenach, chodził wcześniej na zajęcia w Art Students' League. Ale to były wyjątki. Pozostali nie mieli konkretnych planów ani motywacji.

Wezwanie do wojska było jedyną pewną rzeczą w naszej przyszłości, którą pod każdym innym względem spowijał mrok. Trudno było orzec, co w późniejszym życiu mamy zamiar i możemy robić. Książę Danny i Sheiky Silverman sprzedawali już biżuterię przy zatłoczonych wejściach stacji metra Union Square. Tego lata, w 1942 roku, Sheiky sprzedawał również lody na plaży Coney Island, oczywiście pod warunkiem, że nie umykał akurat przed policjantami, którzy ścigali go zwinnie między tłumami leżącymi na piasku. Louie Berkman pracował na złomowisku swojego ojca. Załatwialiśmy sobie wzajemnie robotę. Marvin Winkler nawlekał przez krótki czas perły w fabryce, w której miał jakieś chody Murray „Rup" Rabinowitz; później zajmował się spedycją w centrum odzieżowym u naszego kumpla z Coney Island, Jackiego Sachsa.

Zacząłem się rozglądać za jakimś zajęciem i wziąłem to, co było do wzięcia. Davey Goldsmith potrzebował pomocnika w biurze spedycji US Hatband Company i zaczepiłem się u niego za dwadzieścia jeden dolców tygodniowo. Nauczyłem się tam składać pudła z płaskich arkuszy tektury. Kiedy od czasu do czasu wyłania się teraz taka potrzeba, żałuję, że zapomniałem, jak to się robi.

Dzięki Sylvii zatrudniono mnie na kilka tygodni u Macy'ego przy liczeniu towaru podczas inwentaryzacji. Ktoś inny załatwił mi robotę w zakładzie modniarskim na Manhattanie. Przygotowywałem tam kapelusze do wysyłki i sprzątałem. Aż do tego momentu -ja, który aspirowałem do miana pisarza – nie znalazłem czasu, żeby sprawdzić, co to jest „modniarstwo"; wyobrażałem sobie, że to coś w rodzaju haute couture. Kapelusze, które tam wytwarzano, były ze słomy i jej skrawki kłuły mnie w palce, kiedy starałem się, jak mogłem najlepiej, utrzymywać w czystości podłogi. Pod koniec pierwszego tygodnia jeden z wiecznie nachmurzonych starszych wspólników warknął na mnie, żebym tu więcej nie przychodził. Miał na myśli, że jestem zwolniony.

38
{"b":"107015","o":1}