Литмир - Электронная Библиотека

Od czasu do czasu musiałem posługiwać się ciężkim kowalskim młotem. Nie byłem w tym najlepszy. Na szczęście dla uzyskania maksymalnego efektu nie musiałem podnosić go wysoko nad głowę; opuszczając z hukiem obuch na jakieś przytrzymywane przez kogoś innego narzędzie, pozwalałem, by większą część pracy wykonała za mnie grawitacja. Człowiek, z którym pracowałem, był narażony na większe niż ja niebezpieczeństwo. Z wyjątkiem chwili nieuwagi przy krajarce, w kuźni nie groziło mi nic gorszego niż to, na co narażony byłem jako archiwista albo posłaniec Western Union. Pracując w Western Union, mogłem przecież, na Boga, wpaść pod samochód!

Oprócz epizodu z krajarką najsilniej utkwił mi w pamięci niejasny i nie dający się nazwać lęk przed tym, co mogło mi się przytrafić podczas podróży do stoczni, którą odbyłem pociągiem i promem. Dzisiaj, gdy przestępstwa przeciwko Bogu ducha winnym ludziom wydają się zalewać cały kraj, jestem uczulony na wszelkie podróże, wątpię jednak, by wówczas dręczyły mnie tego rodzaju obawy. Gdyby tak było, mógłbym w ogóle nie pojechać, w każdym razie nie sam. Wątpię, czy chciałaby tego moja rodzina.

Podróż zajęła cały dzień i następny ranek i pamiętam, że w przeważającej części spędziłem ją w milczeniu i samotności. Po raz pierwszy wyjechałem z domu pociągiem i cała ekspedycja musiała być dla mnie tak samo smutna i posępna jak jazda autobusem na letni obóz. Do nikogo się nie odzywałem i nikt nie odezwał się do mnie. Nie jestem zbyt dobry w nawiązywaniu rozmowy z nieznajomymi i nigdy nie poderwałem dziewczyny, jeżeli nie zapoznał nas ktoś trzeci. Byłem więźniem zegara, odizolowanym od ludzi, bezradnym i zbolałym niewolnikiem upływającego czasu. Może już wówczas uległem mimowolnie ponuremu freudowskiemu konceptowi, że ludzie, którzy wyjeżdżaj ą z domu, czasami nie wracają.

Podróż pociągiem skończyła się dla mnie w Wirginii, w miejscu o nazwie Cape Charles. Tam, zgodnie z instrukcjami, skrupulatnie spisanymi przez Lee, wsiadłem na prom, aby odbyć morską przejażdżkę, która, ku mojemu zdumieniu, trwała kilka kolejnych godzin. Długość rejsu i rozmiary zatoki, Chesapeake Bay, wywarły na mnie olbrzymie wrażenie – do tej pory jedyne moje podróże promem z koniuszka Manhattanu na Staten Island trwały nie dłużej niż piętnaście minut. Kiedy dotarłem do portu, kończył się dzień. Kolejny prom miał zawieźć mnie do Portsmouth i stoczni marynarki wojennej, nie wydawało się jednak rozsądne, abym płynął tam w nocy i wędrował przez obce miasto po zapadnięciu zmroku.

W związku z tym zaraz po przyjeździe zameldowałem się w pierwszym lepszym niedrogim hotelu. Wyglądał na… bezpretensjonalny. Do mojego pokoju sączyło się przez okno różowe światło neonów kawiarni po drugiej stronie ulicy. Nie nagabywany przez nikogo zjadłem tam samotnie kolację przy barze. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem jedynym gościem w hotelu. Recepcjonista był chudym kaprawym facetem koło trzydziestki, z czerwonym znamieniem na podbródku. Przeczytałem już wówczas mnóstwo amerykańskiej prozy i postanowiłem przy kolacji, że jeśli zaproponuje, iż przyśle mi do pokoju kobietę, zbiorę się na odwagę i odpowiem tak. Nie wiedziałem jednak, jak o to poprosić. (Teraz chybabym wiedział, lec/ wątpię, czy miałbym ochotę). Obudziwszy się nazajutrz wczesnym rankiem, wpadłem w niepokój. Nie dostrzegałem śladu innych gości i byłem nieco zaskoczony i szczęśliwy, kiedy udało mi się bezpiecznie wyjść z hotelu, nie tracąc walizek ani życia.

Podróż promem do Portsmouth była krótka. Po zejściu na ląd zapytałem o stocznię, przejechałem kilka mil autobusem do kompleksu domków, gdzie miałem mieszkać, żeby zameldować się i wynająć pokój, i kiedy ujrzałem w końcu kilka znajomych twarzy z Coney Island, poczułem się jak u siebie w domu.

Po zgłoszeniu się pierwszego ranka do pracy nauczyłem się nie tylko, jak radzić sobie z ręcznym wózkiem, tarczami ściernymi i beczką żelaznych śrub, zbyt ciężką, by można ją oburącz podnieść, lecz również jak odbijać kartę zegarową. Zarówno przyjazny brygadzista, jak i jego niekomunikatywny zastępca stali tuż przy wejściu na halę, czekając nie tylko na mnie. Zwracali uwagę na każdego wchodzącego, nie spuszczając przy tym sokolego wzroku z umieszczonej w szafce przy ścianie dużej tablicy z rzędami okrągłych mosiężnych numerków zawieszonych w porządku numerycznym na małych kółkach. Przydzielono mi jeden z nich. Każdy zaczynający zmianę pracownik musiał przy wejściu odwrócić swój mosiężny numerek z lewej na prawą stronę, żeby potwierdzić, że jest obecny. Jeden albo dwaj nadzorcy stali na posterunku każdego ranka, sprawdzając, czy nikt nie odwraca numerka za kogoś innego. Kiedy fabryczna syrena oznajmiała koniec dziennej zmiany, całą procedurę powtarzano, aby upewnić się, czy nikt, kto zgłosił się rano do pracy, nie dał w tym czasie nogi. A rano, zaraz po tym, jak syrena oficjalnie ogłaszała początek naszej zmiany, broniące dostępu do tej wersji fabrycznego zegara szklane drzwiczki były zamykane i otwierano je dopiero w porze wyjścia.

Ten, kto nie stawił się na czas, tracił wynagrodzenie nie tylko za tych kilka minut spóźnienia; nie wpuszczano go do środka aż do końca zmiany bez względu na to, jak bardzo garnął się do pracy, jak dobrym był fachowcem i jak ważny był powód, dla którego się spóźnił. Można było w związku z tym odnieść wrażenie, że nasz pracodawca nie skarżył się specjalnie na brak rąk do pracy. Oraz że nie istniało zbyt wielkie zapotrzebowanie na produkty, które opuszczały naszą kuźnię. Wszyscy lojalnie zajmowaliśmy się tym, co mieliśmy robić, ale rytm pracy był bardziej metodyczny niż pośpieszny. Jeśli lał się z nas pot, wynikało to raczej z wysokiej temperatury niż tempa. Ludzie brali, kiedy chcieli, wolne dni. Z wyjątkiem podejmowanych przeze mnie i mojego partnera rzadkich prób urozmaicenia pracy przy gwintownicach, nikt nie starał się bić żadnych rekordów. Co jakiś czas powtarzaliśmy sobie półgębkiem ostrzeżenie i na hali budził się niepokój podobny do tego, jaki ogarnia mrowisko albo pszczeli rój, kiedy pojawi się jakiś intruz: do stoczni przybywali państwowi inspektorzy.

W rezultacie podsycano ogień we wszystkich paleniskach i w każdym z nich umieszczano do podgrzania pręty i taśmy.

Piece dudniły, sapały i huczały. Włączano tarcze ścierne, a gwintownice gwintowały, nawet kiedy nie było nic do gwintowania. Po nizinie niosło się stukanie młotów, a my byliśmy do tego stopnia zaabsorbowani robotą, że nie dostrzegaliśmy wcale wysokich rangą oficerów marynarki wojennej oraz zakłopotanych urzędników w białych kołnierzykach, którzy mijali nas, rzucając chwilami zdawkowe, lecz wnikliwe spojrzenia, tak jakby rozumieli, co widzą oraz co i dlaczego tu robią.

Nie rozumieli.

My też tego nie rozumieliśmy.

Pracowaliśmy przez siedem dni w tygodniu i jeśli nie liczyć naszego dyplomowanego hydraulika z samochodem i dziewczyną z kawiarni oraz mojego kumpla z innej części Brooklynu, którego nie ujawnione towarzyskie wyczyny ściągnęły nam na głowę policję, nie mieliśmy tam prawie żadnych rozrywek. Nie pamiętam, żebym w ciągu tych siedmiu lub ośmiu tygodni, które przepracowałem bez jednego wolnego dnia, choć raz poszedł do kina. Kiedy wzięliśmy prysznic i odpoczęliśmy trochę po zakończeniu dziennej zmiany, nadchodził czas kolacji. Żeby nie spóźnić się na ósmą rano do stoczni, trzeba było kłaść się wcześnie spać i robiliśmy to przez siedem dni w tygodniu. W stołówce przy stoczniowej bramie, gdzie jedliśmy śniadania, dostrzegliśmy z pewnym zaskoczeniem kilka gatunków alkoholu. Jeszcze bardziej zdziwił nas widok ludzi konsumujących go o tej porze, tak jakby picie alkoholu przy śniadaniu było czymś normalnym.

Kolacje jedliśmy przeważnie w pensjonacie prowadzonym przez wesołą korpulentną niewiastę nie pierwszej młodości. Miała nieśmiałą córkę koło dwudziestki, która pomagała jej przy obsługiwaniu stolików. Matka obserwowała dziewczynę z purytańską czujnością kłócącą się z jej własnym subtelnym i prawdopodobnie nie uświadamianym kokieteryjnym i zmysłowym stylem bycia. Serwowane tam posiłki były tanie, smaczne i proste: kurczaki, wieprzowina, wołowina, kotlety jagnięce, gulasze i na szczęście żadnych ryb. Jedynym dziwnym elemenw ich kuchni było coś, co one nazywały pszennym chlebem i co odbiegało znacznie od produktu, który my, nowojorscy Żydzi znaliśmy pod pojęciem pszennego chleba. Nasz pszenny chleb był grubym, twardym, solidnym, wyrabianym na drożdżach wschodnioeuropejskim bochenkiem; ich pszenny chleb przypominał ciasto. Potem przyzwyczaiłem się jednak do ich pszennego chleba i chętnie przegryzłbym teraz kromkę z dżemem malinowym lub truskawkowym. Na święto Paschy wszystkich żydowskich robotników w Portsmouth zaproszono na tradycyjny poczęstunek w dużej sali wynajętej przez członków gminy żydowskiej. Było to dla nas miłe i nowe wydarzenie i bardzo ujęła nas gościnność gospodarzy. Najwięcej komentarzy wzbudziła południowa wymowa zarówno angielskiego jak i jidysz (oraz hebrajskiego w skróconych obrzędach).

37
{"b":"107015","o":1}