Литмир - Электронная Библиотека

Harmonijne stosunki, jakie utrzymywałem z kolegami z pracy, zostały zakłócone tylko raz, podczas jednej z naszych codziennych przerw na lunch, kiedy rozmowa zeszła na tematy religijne i pośpieszyłem z wyjaśnieniem, że Jezus był w rzeczywistości Żydem i miał żydowskich rodziców. Krąg białych twarzy natychmiast zastygł w zgodnym bezruchu i zorientowałem się, że nikt im tego przedtem nie powiedział i nie życzą sobie, by ktoś to mówił – teraz ani kiedykolwiek. Zjeżyli się nawet moi najbliżsi kumple. A ja dyskretnie postanowiłem nie rozwijać tematu. Symboliczne litery INRI na obrazach ukrzyżowania z pewnością by ich nie przekonały; poza tym przyznaję, że nie wiedziałem wówczas, iż stanowią one skrót łacińskich słów i oznaczają: Jezus Nazarejczyk Król Żydowski.

Wiele lat później, w roku 1962, po publikacji „Paragrafu 22" spotkałem w letnim kurorcie Fire Island Mela Brooksa i usłyszałem, jak przemawiając tym swoim ochrypłym krzykiem, bez którego trudno go sobie wyobrazić, oświadczył, że każdy Żyd powinien mieć za przyjaciela dużego goja. Moim najlepszym przyjacielem w kuźni był największy z pracujących tam robotników, niezgrabny poczciwy facet będący również synem jednego z brygadzistów. Z takim protektorem nikt nie ośmieliłby się mi dokuczać, ale i bez niego nie spotykały mnie żadne zaczepki ani bardziej subtelne próby nękania. Przez wszystkie tygodnie, które tam spędziłem, nikt nie wytykał mi mojego żydo-stwa, choć wiele było docinków na temat mojego nowojorskiego pochodzenia, osobliwych wyrażeń oraz barbarzyńskiej wymowy. Ja z kolei uważałem, by nie dawać im za bardzo do zrozumienia, że są ciołkami z Południa.

Pewien mężczyzna pochodzący z wiejskich rejonów Karoliny Północnej, z którym często pracowałem i którego nikt nie nauczył podstaw dzielenia i mnożenia, potrafił mimo to liczyć i mierzyć, stawiając słupki z pionowych kresek. Ostatnia, piąta, przecinała na ukos pozostałe cztery. Do moich obowiązków należało dostarczanie mu odpowiedniej ilości długich prętów, które miał pociąć na określoną liczbę mniejszych kawałków. On sam jednak świetnie sobie z tym radził, zaznaczając kredą trzy-stopowe odcinki, na które trzeba było pociąć mający mniej więcej trzydzieści stóp pręt. A potem układał je w palenisku i kując nadawał kształt, jaki miały przybrać. Pewnego dnia, kiedy byłem zajęty przy krajarce i liczyłem jednocześnie kawałki, które mierzył i zaznaczał, zerknąłem na całe szczęście na maszynę i zdążyłem dostrzec ostrze, które opadało właśnie na moje wsuwające metal palce. Przerażony cofnąłem rękę, ratując w ostatniej chwili palce przed ucięciem. Nigdy już nie odwróciłem wzroku, żeby porozmawiać z nim ani kimkolwiek innym przy tej krajarce i do dzisiaj traktuję tę niedoszłą tragedię jako jedno z najbardziej przerażających życiowych doznań, straszniejsze od tego, co przytrafiło mi się podczas drugiej misji do Awinionu i innych niebezpiecznych rzeczy, które wydarzyły się w czasie wojny. Niewykluczone, że, niczym w klasycznym koszmarze, tym, co przeraża mnie najbardziej we wspomnieniu krajarki, jest okropność, do której w ogóle nie doszło; wszystko, co działo się na wojnie, jednak się wydarzyło. W retrospekcji oceniam te brakujące palce, których nie straciłem, na równi z utonięciem, do którego (wbrew nawiedzającym mnie dzisiaj stale obawom) nie doszło w trakcie kilku moich pływackich eskapad do boi dzwoniącej.

Epizod weselszy od tej niedoszłej katastrofy przy krajarce wiąże się z młodym mistrzem kowalskim z pobliskiej Karoliny Północnej. Po kilku tygodniach – kiedy, jak przypuszczam, doszedł w końcu do wniosku, że jestem swój chłop – zaproponował parę razy, żebym pojechał z nim na weekend do miasta, gdzie mieszkał i gdzie, jak obiecywał, przedstawi mnie dziewczynom, które marzą o tym, aby mnie spotkać i od których będę mógł dostać, ile tylko chcę, tego, czego chcę.

Pokusa była silna, ale powstrzymujące mnie obawy silniejsze: na moje szczęście i nieszczęście zawsze wybiegam ostrożnie myślą naprzód i nawet pijany, przewiduję konsekwencje swojego postępowania; tutaj zaś zdawałem sobie jasno sprawę, że będę musiał zrezygnować z nadgodzin w jednym dniu, a jeśli przenocuję, to nawet przez dwa dni. Myśl, że przyjdzie mi później wykonywać za osiem dolarów robotę, którą mógłbym wykonać za dwanaście, okrywała kirem zniechęcenia moje lubieżne wizje.

Był jeszcze drugi powód, raczej zabawny, który pomógł mi poskromić żądze. W wiejskiej gwarze, którą mówiono w jego rejonie, powszechnie uznawane za wulgarne słowo oznaczające żeńskie genitalia brzmiało tak samo jak to, którym gdzie indziej powszechnie określa się męski organ płciowy – co przyjmowałem z pewnym szokiem za każdym razem, gdy odnosił je do nich, i do czego niełatwo było się przyzwyczaić. Pisząc to teraz, zastanawiam się, czy nie chciał mnie przypadkiem przedstawić osobnikom płci męskiej, chłopcom i mężczyznom, ale mocno w to wątpię, ponieważ rozmawialiśmy jak zwykle o spółkowaniu z kobietami. A moje nocne i dzienne fantazje na ich temat skupiały się zawsze na tym, co on nazywał inaczej, a my nazywaliśmy cipką.

Kolejnym powodem praktycznie codziennej wesołości moich kolegów były robocze buty, które wybrał mi na Manhattanie zapobiegliwy brat Lee. Jak zwykle troszcząc się o bezpieczeństwo moje i innych, Lee długo szukał i znalazł robocze buty wzmocnione od środka stalowymi płytami, które chroniły palce i przednią część stopy przed zmiażdżeniem przez spadające przedmioty. Żaden z nas nie miał najmniejszego pojęcia, jakiego rodzaju masywne obiekty będą mi zagrażać w stoczni; w fabrykach zdarzają się przecież wypadki. W konsekwencji chodziłem do pracy w butach, które były nienormalnie duże, długie i bardzo ciężkie.

Jak się okazało, wśród moich kowali z Wirginii istniał ludowy przesąd, wedle którego wielkość stopy mężczyzny wskazuje bezpośrednio na rozmiary i zasięg jego penisa. Żaden z moich kolegów nie widział ani nawet nie słyszał o wzmacnianych od środka butach i moje stopy wydawały im się największymi, najdłuższymi, najgrubszymi i najpotężniejszymi, jakie kiedykolwiek widzieli. Z tego względu wiele po mnie oczekiwano. Może to z powodu wzmocnionych butów mój kowal chciał zawieźć mnie do swego rodzinnego miasteczka i przedstawić kobietom, które tam znał. Trudno było stawiać czoło stałym docinkom, przybierającym formę fałszywych pochwał i podziwu.

Za żadne skarby nie chciałem ich rozczarować. Z pisuarów starałem się korzystać tylko wtedy, kiedy ubikacje były puste. Wymagało to więcej szczęścia i sprytu, niż miałem, gdyż w państwowej stoczni marynarki wojennej toaleta jest, podobnie jak w innych miejscach pracy na całym świecie, nie tylko toaletą, lecz przystanią, w której szuka się krótkiej chwili wytchnienia od nieuchronnej monotonii roboty. Nie chcąc ryzykować ewentualnej demaskacji i ściągać sobie na głowę zjadliwych, okrutnych i zgrzebnych kpin, które na pewno by się posypały – jakbym to wyłącznie ja był odpowiedzialny za ich przesadne oczekiwania – poniosłem wkrótce stosowny wydatek i po nabyciu zwyczajnej pary butów wyrzuciłem moje pancerne. Kiedy ktoś przy palenisku zauważył zmianę i wygłaszał jakiś komentarz, wzruszałem niedbale ramionami i wyjaśniałem: „Obrzezane. No wiecie".

Niebezpieczeństwo odniesienia tam jakichś obrażeń nie było w praktyce większe od tego, które grozi mi dzisiaj, gdy chcę przygotować sobie jakiś gorący posiłek w kuchni. Praca polegała, jak już wspomniałem, w głównym rzędzie na doglądaniu palenisk i dostarczaniu rozżarzonego metalu prawdziwemu fachowcowi; trzeba też było przewozić ciężkie przedmioty na ręcznym wózku lub czasami za pomocą suwnicy, która biegła nad naszymi głowami wzdłuż całej długości kuźni i którą kierowało się przyciskami podobnymi do tych na pilocie dzisiejszego telewizora; ciąć metal na kawałki określonej długości; szlifować na płasko główki śrub oraz je gwintować. Przy gwintownicach wraz z facetem z sąsiedniego działu wymyśliłem w zasadzie dla żartu szybki naprzemienny system pracy, dzięki któremu gwintowaliśmy śruby z zapierającą dech prędkością, której nie znano wcześniej w tej kuźni, prędkością, która przyciągała do nas gapiów i sprowokowała pomruk aprobaty nawet u małomównego pana Beemana. Ale bawiło nas to tylko sporadycznie, nikt bowiem nie potrzebował na gwałt milionów gwintowanych śrub i tak naprawdę – jeśli pominąć chęć dostarczenia uciechy sobie i innym – nie było powodu się śpieszyć.

36
{"b":"107015","o":1}