Литмир - Электронная Библиотека

Którejś nocy zobaczyłem podczas parady jadącego w samochodzie burmistrza La Guardię. Miał na głowie brązową fedorę z zawiniętym jak u kowboja rondem. Przyznaję, że byłem bardzo przejęty. Byłem młody i przejęty i cieszę się z tego, ponieważ nic nie podważyło dotąd naszego wyobrażenia o Fiorellu H. La Guardii jako wyjątkowo uczciwym polityku. Oprócz Franklina Delano Roosevelta nie przychodzi mi po nim na myśl wielu, którzy byliby godni wzmianki.

Dawno temu, kiedy stali i sezonowi mieszkańcy naszej dzielnicy mieli prawie wyłącznie biały kolor skóry, kandydaci ubiegający się o lokalne i ogólnokrajowe stanowiska zwyczajowo odwiedzali w czasie kampanii wyborczej Coney Island. Zarówno wtedy, jak i teraz ich celem nie było bynajmniej bratanie się z plebsem, lecz sfotografowanie się w trakcie przechadzki po deptaku z parówką w ręku oraz obowiązkowym uśmiechem, z którym pozdrawiali ludzi podnieconych faktem, że zobaczą swoje zdjęcie w gazecie. Zanim jeszcze zacząłem traktować z niepoprawnym cynizmem wszystkich Amerykanów startujących w wyborach, drażniła mnie ta bezczelna protekcjonalność, demonstrowana w niezamożnej dzielnicy, w której widać już było gołym okiem oznaki zbliżającego się nieodwracalnego upadku. Jednym z najbardziej irytujących obrazków, jakie przechowuję w pamięci, jest zamieszczone w gazecie zdjęcie Nelsona Rockefellera, który promując w kampanii wyborczej siebie albo jakiegoś innego republikanina, zatapia dobrodusznie zęby w parówce z Coney Island. A jedno z zabawniejszych wspomnień wiąże się z postacią Henry'ego Cabota Lodge'a, potomka patrycjuszowskiego rodu nowoangielskich Lodge'ów, który poddał się temu samemu upokarzającemu rytuałowi – upokarzającemu dla niego i upokarzającemu dla miejscowego elektoratu, któremu chciał się podlizać. Facet odznaczał się wrodzonym nieskazitelnym smakiem i wciąż można czerpać (ja w każdym razie czerpię) sadystyczną przyjemność, wyobrażając sobie straszliwy wstręt, jaki bez wątpienia odczuwał, i modląc się z wytrwałą złośliwością, aby trochę musztardy skapnęło mu z hot doga na koszulę. Pamiętam, że stwierdziłem wówczas, iż wystarczająco przykre jest to, że mamy takich ludzi na publicznych urzędach, byśmy musieli z nimi jeszcze wchodzić w komitywę, oraz że żaden z nich nie spacerowałby, szczerząc zęby, po Coney Island, gdyby musiał tam mieszkać.

Lata mojego dzieciństwa były latami Wielkiego Kryzysu, nie mieliśmy jednak wtedy jasnego wyobrażenia, co właściwie oznacza ten termin. Na naszych cudownych ulicach mogliśmy się do woli bawić. Wspaniałe było również to, że ulica znajdowała się zaraz za drzwiami i oknami naszych domów. Widzieliśmy, którzy z kolegów już wyszli i w co mają zamiar się bawić. Jeśli mieliśmy w tej mierze jakieś wątpliwości, mogliśmy zawsze wyjść i zapytać. Naszym najcenniejszym bogactwem były prawdopodobnie inne dzieciaki. Prawie zawsze było w pobliżu dość starszych i młodszych małolatów z sąsiedztwa, żeby zorganizować jakieś zajęcie i stworzyć jakąś drużynę.

Tym właśnie był blok – leżącym między dwiema przecznicami odcinkiem ulicy, gdzie roiło się od dziewcząt i chłopców i gdzie zawieraliśmy wszystkie znajomości, jakie nam, młodym, były potrzebne do szczęścia. Na początku nasze zainteresowania skupiały się prawie wyłącznie na własnym bloku, nie na całej ulicy. Nasi najbliżsi szkolni koledzy mogli być z innych bloków i innych ulic, ale poza szkołą nie spędzaliśmy z nimi dużo czasu, chyba że graliśmy akurat z ich blokiem w punchball albo hokeja. Kiedy rodzina przeprowadzała się na inną ulicę, dzieci prawie zawsze próbowały podtrzymać związki ze starym blokiem i nie chciały asymilować się w nowym. Co jakiś czas dwa bloki decydowały, że będą ze sobą walczyć; kiedy do tego dochodziło, grupowaliśmy się w bezpiecznej odległości, przez kilka minut rzucaliśmy w siebie kamieniami, a potem wracaliśmy do zwykłych zajęć bez wrogich uczuć, których prawdopodobnie w ogóle do siebie nie żywiliśmy.

Plaża, podobnie jak ulica, wywierała silny wpływ na nasze codzienne życie. W lecie chodziliśmy tam każdego ciepłego dnia. Jakie można było sobie wymarzyć lepsze miejsce? Jesienią graliśmy tam w futbol, wskutek czego byliśmy przyzwyczajeni do miękkiego piasku i dawaliśmy plamę, kiedy trzeba było zagrać na zwykłym boisku. Przyznaję z pewną negatywną dumą, że żadna z osób, z którymi dorastałem, nigdy nie zrobiła ani nawet nie próbowała zrobić kariery w sporcie.

Nasze zajęcia odznaczały się pewnym rytmem, który wynikał po części z kolejności pór roku, po części z intuicji. Któregoś ciepłego dnia wczesną wiosną pokazywało się słońce i nagle dzieciaki na każdej ulicy podawały sobie piłkę na środku jezdni i zaczynał się sezon gry w punchball. Dziewczynki skakały przez skakanki na chodnikach i grały w klasy na wymalowanych białą kredą prostokątach. Jakiś czas po Święcie Pracy nadchodził moment, gdy wszyscy chłopcy dochodzili do wniosku, że lato nieodwołalnie się skończyło i pora zacząć grać w futbol. To samo dotyczyło hokeja – wcześniej czy później wszyscy zaczynali jeździć na wrotkach; na całej Coney Island prawie tego samego dnia przestawały fruwać w powietrzu piłki futbolowe i po mieście niósł się zgrzyt zaopatrzonych w stalowe kółka wrotek. W lecie oczywiście pływaliśmy, bawiliśmy się w wodnego berka, podnosiliśmy z dna różne rzeczy i opalaliśmy się na końcu obrośniętego mchem kamiennnego falochronu na którym trenowaliśmy też sprint, pokonując z przykuwającą oko zwinnością nieregularne stromizny potężnych kamiennych bloków. Wieczorami, gdy ulice były zbyt zatłoczone, żeby się bawić, przenosiliśmy się na deptak, włócząc się po nim godzinami i obserwując z zazdrością barwny i zmienny jak w kalejdoskopie świat dorosłych. Wreszcie posyłano starszych braci i siostry, którzy odnajdywali nas w tłumie i sprowadzali na noc do domu.

Zważywszy na to, jak słabo byliśmy strzeżeni, jak późno wracaliśmy do domu i ilu obcych kręciło się każdego lata po Coney Island, dziwne, że nikomu z nas nie stało się nic złego. Jak już zaznaczyłem, w mojej dzielnicy nie było praktycznie przestępczości i rzadko kiedy zdarzał się jakiś poważny wypadek. Nie pamiętam na przykład, bym przed pójściem do wojska słyszał o jakimś morderstwie na Coney Island (z wyjątkiem tego, które zdarzyło się o wiele wcześniej przy sali bilardowej). Nie było mi wiadomo o żadnym przypadku molestowania dzieci lub przemocy domowej. Pewnego razu jakiś dziwny mężczyzna usiłował zwabić do swojego automobilu Normę Goldman, mieszkającą ze swoją rodziną po drugiej stronie ulicy, w mieszkaniu, które poprzednio zajmowaliśmy; na ulicy wszyscy trąbili o tym przez dzień albo dwa. Jedyną konsekwencją były powtarzane nam wszystkim, chłopcom i dziewczętom, ostrzeżenia, żebyśmy nie chodzili nigdzie z obcymi. Na początku szkoły podstawowej Jackie Keshner, kolega z klasy, który mieszkał w mojej kamienicy, wpadł pod samochód na rogu. Przez jakiś czas miał nogę w gipsie i nie chodził do szkoły; większą część popołudnia spędzałem, przerabiając z nim materiał, zwłaszcza geografię, która okazała się najłatwiejszym i najbardziej wdzięcznym przedmiotem do przekazania. Na geografii, pamiętam, nauczyciel powtarzał nam solennie, że chleb jest „pokarmem życia". Nie wyjaśnił, co to ma znaczyć, i wciąż tego nie wiem. (Niestety, mam wrażenie, że na początkowym etapie nauczania chyba wszędzie lekceważy się geografię. Z całą pewnością to potrzebny przedmiot; kiedy latem 1966 roku planowaliśmy podróż do Włoch, jedno z dwojga moich dzieci, liczące sobie kilkanaście lat, należące do klasy średniej i uczące się w drogiej prywatnej szkole na Manhattanie, chciało wiedzieć, dlaczego zamiast płynąć parowcem nie możemy wybrać się tam samochodem). Rozbój? Słyszałem tylko o jednym: przy Rubel Ice Company, dość daleko od miejsca, w którym mieszkaliśmy, opancerzony samochód został zatrzymany przez uzbrojonych rabusiów, którym udało się następnie zwiać motorówką przez zatokę Gravesend. Wyglądało to jednak, i nadal wygląda, na przestępstwo gospodarcze i, podobnie jak inne podpadające pod tę kategorię incydenty, nie miało z nami nic wspólnego. Interesującym, choć może dość luźnym przyczynkiem do naszej kroniki niech będzie fakt, że to właśnie skarga przeciwko narzucaniu norm federalnych, złożona przez zakład drobiarski Schechtera (również oddalony od nas o kawałek drogi i dostarczający świeże kurczaki, którym pod względem smaku i urody nie dorównuje żaden produkt zamrożony bądź też schłodzony w celach transportu), posłużyła za podstawę decyzji Sądu Najwyższego USA, który uznał powołaną w ramach Nowego Ładu Narodową Agencję Odbudowy za organ niekonstytucyjny. Gangster Abe Reles, Rubel Ice Company i kurczaki Schechtera – oto historyczne kamienie milowe, dzięki którym nasza kraina pojawiała się czasami na pierwszych stronach gazet.

15
{"b":"107015","o":1}