Литмир - Электронная Библиотека

Wesołe Miasteczko Steeplechase było zawsze trochę gorszym miasteczkiem, ale miało przecież swoje plusy. Większość atrakcji mieściła się pod dachem, w przestronnym pawilonie chroniącym przed promieniami słońca i deszczem. Za dziesięć albo piętnaście centów kupowało się kartę wstępu, bez prawa do korzystania z poszczególnych obiektów, i wiele osób poprzestawało tylko na tym. W środku były budki ze szklaną watą, parówkami i lodami, gry zręcznościowe i hazardowe, wśród nich automat na monety, w którym wygrywało się kokosa. Byli ludzie, na których można się było pogapić, a także (tych ceniliśmy najbardziej) którzy kupowali bilety na wszystkie atrakcje i korzystali tylko z niewielu; kiedy się ich poprosiło, mogli wychodząc oddać pozostałą część biletu. Była sala widowiskowa z wygodnymi miejscami na prawie trzysta osób, do której wpuszczano za darmo. Na jej scenie nie podejrzewający niczego ludzie, którzy właśnie zaliczyli Steeplechase i zmierzali do wyjścia, stawali nagle w światłach jupiterów niczym artyści przed publicznością. Żeby uciec, musieli przejść przez całą scenę, obsypywani docinkami przez dwóch albo trzech czekających na nich błaznów. Pierwszy z nich, karzeł, przebrany był za klauna, drugi za farmera, a raczej tak, jak nowojorczyk wyobraża sobie farmera z zapadłej wsi, trzeci za kowboja. Na scenie stało kilka rozchybotanych kolumn skleconych z połączonych linami malowanych beczek, które mogły się nagle zacząć chwiać, podobnie jak całe fragmenty podłogi. Kolejnymi niespodziankami były słabe wyładowania elektryczne oraz podmuchy powietrza, które podnosiły w górę spódnice kobiet i zrywały z głów kapelusze mężczyzn. Było to w czasach, kiedy mężczyźni wciąż nosili kapelusze, nawet latem w wesołym miasteczku – kapelusze słomkowe i panamy. Jeden z przebranych wesołków dzierżył w ręku długi drewniany kij, którym usiłował klepać ludzi po tyłkach, drugi wymachiwał metalowym prętem podłączonym do gniazdka, bez ogródek strasząc, że porazi biedaków prądem. Ludzie natykający się na nich bez ostrzeżenia, widząc wpatrującą się w nich publiczność, mogli przynajmniej na sekundę wpaść w panikę i uznać, że trafili jakimś cudem do izby łagodnych tortur w pierwszym kręgu piekła.

Za dwadzieścia pięć centów można było w Steeplechase kupić okrągły różowy bilet z numerkami od l do 25, który uprawniał do skorzystania z dwudziestu pięciu atrakcji. Zawieszony był na luźnym białym sznurku, który zakładało się na szyję, żeby go nie zgubić. Za pięćdziesiąt centów kupowało się niebieski bilet, który uprawniał do trzydziestu jeden atrakcji – tych sześć dodatkowych miało opinię najlepszych w całym miasteczku. Nasza metoda polegała na tym, żeby dostać się w jakikolwiek sposób do środka, po czym zapytać grzecznie zmierzającą ku wyjściu wytwornie ubraną panią lub pana, czy już wychodzi, a jeśli tak, to czy mogłaby lub mógłby nam oddać pozostałą część biletu. Nie widzieli powodu, żeby nam odmawiać. Wiele starszych osób prawie nie korzystało ze swoich biletów; decydowali się tylko czasami na przejażdżkę elegancką karuzelą, skonstruowaną pierwotnie dla jakiegoś niemieckiego króla przez budowniczego mostów z Lipska. Mogli się na niej pokręcić przez kilka minut, siedząc na ławce w bogato zdobionej gondoli. A nam udawało się zebrać dość biletów, by zaliczyć każdą atrakcję dowolną ilość razy, w związku z czym wkrótce nie mieliśmy ochoty na żadną.

Luna Park, jak już wspomniałem, wydawał się nam zdecydowanie lepszy. A jednak to właśnie Luna Park zamknięto w pierwszej kolejności, parę lat po zakończeniu wojny, po kilku pożarach, a także desperackich i daremnych próbach przyciągnięcia większej liczby gości. Na jego miejscu stoi teraz zbudowane przez prywatnych inwestorów, wyszukane architektonicznie osiedle mieszkaniowe dla ludzi o średnich dochodach.

Steeplechase trzymał się dzielnie i dopiero w latach sześćdziesiątych dał za wygraną i zamknął podwoje.

Kilka lat wcześniej wraz z moimi przyjaciółmi, George'em Mandelem i Mariem Puzo wybrałem się tam pewnego popołudnia z wizytą, która okazała się ostatnia. Mario wydał już dwie powieści, „Ciemną arenę" i „Mammę Lucie", ale nie ukazał się jeszcze „Ojciec chrzestny". George opublikował Flee theAngry Strangers oraz The Wax Boom. Mój „Paragraf 22" wyszedł całkiem niedawno, w 1961 roku. Maria poznałem kilka lat wcześniej przez George'a. Był leniwy senny dzień i wszyscy pojechaliśmy tam z dziećmi, ja z moim dwojgiem, George ze swoim dwojgiem i Mario z jednym albo dwojgiem z pięciorga.

Te same cechy, które zniechęcały nas w przeszłości, czyniły teraz Steeplechase idealnym miejscem dla nieruchawych czterdziestoletnich tatusiów ze swoimi pociechami. Było czysto, panował porządek, było bezpiecznie. Podczas gdy dzieciaki ganiały po terenie i przejechały się najpierw kolejką, która krążyła powoli dookoła, a potem drugą, która robiła dokładnie to samo, my trzej mogliśmy usiąść spokojnie na ławce i pogadać o takich sprawach, jak wydawcy, promocja książek, zaliczki i honoraria, a także ten parszywy Klub Książki Miesiąca, który nie zwracał uwagi na żadnego z nas. Dzieci nie chciały na szczęście zaliczać zbyt wielu atrakcji, które wymagałyby naszego uczestnictwa. Sami nie mieliśmy ochoty na żadną. Na początku Mario, który nie pochodził z Coney Island i był raczej tęgi, zdecydował się na Magiczną Beczkę. Osunął się powoli na wirującą podłogę i nie mogąc w ogóle wstać, prezentował zabawny widok, zanosząc się śmiechem i turlając bezradnie przez kilka minut z nie zapalonym długim, bardzo długim cygarem w dłoni, aż w końcu pracownik w czerwonej kurtce i zielonej dżokejskiej czapce wszedł do środka i pomógł mu podnieść się na nogi. Potem nie miał już ochoty na nic więcej. Wesołe miasteczko było spokojne i raczej puste tego słonecznego popołudnia. Po kilku mile spędzonych godzinach zaczęliśmy się szykować do wyjścia i kiedy szliśmy do bramy, przyszło mi do głowy, że minęło oto całe pokolenie; gdyby podszedł do nas teraz jakiś dzieciak i poprosił o bilety, dostałby trzy niebieskie, które były prawie nienaruszone z wyjątkiem pierwszego numerka przedziurkowanego przez Maria. Kiedy następnym razem odwiedziłem Coney Island, Steeplechase już tam nie było i tylko czerwony szkielet wieży spadochronowej znaczył jego miejsce niczym cmentarny obelisk.

Co roku po Święcie Pracy, które tradycyjnie kończy sezon w większości amerykańskich kurortów, na Surf Avenue przez cały tydzień trwały parady, mylnie ochrzczone mianem Ostatków przez promotorów, którzy nie wiedzieli bądź nie przejmowali się tym, że nazwa ta związana jest z wiosną i postem. Jeśli nienawidzicie parad tak samo jak ja nienawidziłem wtedy i wciąż nienawidzę, z radością znienawidzilibyście odbywające się na Coney Island Ostatki, zawierały bowiem w sobie wszystko, co jest wstrętne, krzykliwe i sztuczne w paradach. Były długie i były męczące. Miały przyciągnąć na Coney Island tłumy oraz przedłużyć o kilka dni sezon i spełniały to zadanie. W Ostatki pojawiało się tu najwięcej znanych osobistości i nowojorskie gazety, których wtedy było mniej więcej siedem, zamieszczały często uśmiechniętą buźkę kogoś z branży filmowej, kogo sfotografowano dzień wcześniej i kto sprawiał wrażenie świetnie się bawiącego.

Mimo tych negatywnych odczuć pędziliśmy na Ostatki prawie codziennie, bardziej z powodu towarzyszących im atrakcji i jedzenia niż samych parad. Zabawne było już samo wmieszanie się w tłum. Co noc odbywała się w zasadzie ta sama parada. Raz nazywano ją „Wieczorem Strażaka", raz „Wieczorem Policjanta" lub jeszcze inaczej, ale sunące środkiem ulicy platformy były prawie identyczne, przygrywały te same orkiestry dęte i w prawie każdej uczestniczącej w paradzie grupie było kilka funkcjonariuszek kobiecych służb pomocniczych. (Wszystko, co maszerowało, miało kobiecą służbę pomocniczą, a ja do tej pory nie wiem, co to takiego). I zawsze mieliśmy pięć centów na przynajmniej jednego hot doga. Walące chodnikami tłumy ludzi, nie zwracających na ogół większej uwagi na maszerujących, były potencjalnie bardziej interesujące od parady. W sobotnie popołudnie maszerował trochę inny pochód o nazwie „Parada dzieci", skrajnie groteskowy konkurs, do którego matki przygotowywały swoje bezbronne pociechy na kilka tygodni naprzód, a potem wiozły w wózkach przed jurorami w gorącej nadziei uzyskania wyróżnienia lub nagrody za swój trud. Wątpię, żeby pierwszą nagrodę stanowiło stypendium w West Point.

14
{"b":"107015","o":1}