Литмир - Электронная Библиотека

Pewnego lata, kiedy miałem niewiele ponad dziesięć lat, utonął młodszy ode mnie chłopak z naszej kamienicy. Nie umiał, jak stwierdzono, pływać i trzymając się liny wyznaczającej kąpielisko zapuścił się za daleko na głęboką wodę, gdzie porwała go niespodziewanie wielka fala. Znałem jego siostrę, która chodziła do szkoły dwie klasy wyżej ode mnie; nim skończyło się lato, prawie zupełnie o nim zapomniałem. Miał również o wiele starszą, dorosłą drugą siostrę. Była drobną czarnowłosą dziewczyną z dołeczkami i pamiętam jej twarz wyraźniej niż innych, choć nie sądzę, byśmy kiedykolwiek wymienili między sobą coś więcej niż zdawkowy ukłon. Miała chłopaka i z powodu tego chłopaka wstydziłem się jej spojrzeć w oczy. Nazywał się Jack i leżąc na kocu na plaży zawsze oplatali się ramionami, drzemiąc, rozmawiając i całując się, na ogół pod promenadą, odizolowani od reszty rodziny, co także nie było w zwyczaju. Spacerując w tę i z powrotem, stale trzymali się za ręce albo szli objęci ramionami. W klubie Alteo był chłopak o imieniu Herbie, który miał dziewczynę Teddy, i tych dwoje stale widziało się na kanapie na zapleczu albo w głównym pomieszczeniu klubowym. A niejaki Arnie, członek klubu Amo Pharmacy, sąsiadującego z moim własnym klubem Highlight, miał dziewczynę o imieniu Bobby i tych dwoje także zawsze tańczyło zmysłowo, policzek przy policzku, albo leżało na widoku w miłosnych objęciach na jednej z sof. Nie mam pojęcia, co się stało z którąkolwiek z tych namiętnych par. Czy ich nie znający skrępowania miłosny zapał nie wygasł? Czy pobrali się i pozostali sobie wierni? Jeśli żyją, są starsi ode mnie i nie należą do ludzi, z którymi miałbym ochotę się spotkać. Potrafię ich sobie wyobrazić wyłącznie jako młodych, wciąż oddających się miłosnym pieszczotom i bez większych oporów ulegam pokusie przytoczenia w tym miejscu kilku strof A. E. Housmana:

Boleśnie serce pamięta Przyjaciół, jak złoto drogich: Różanouste dziewczęta, Chłopaków skrzydłatonogich.

Nad strugami nie do przeskoczenia Smigłonodzy chłopcy dziś drzemią; Śpią różanouste stworzenia Pod usłaną płatkami róż ziemią.

Rymowane wersy o śmierci bądź nieubłaganym upływie czasu stanowią ostateczną granicę, do której dotarłem w moich usiłowaniach polubienia poezji, i dawno temu porzuciłem dalsze próby. Poza tym z trzech par, o których wspomniałem, tylko jedna z panienek, Bobbie, miała złote włosy. Włosy drugiej były miodowobrązowe. Nie mogę też przysiąc, czy chłopcy byli śmigłonodzy. Niezbyt często widziałem ich w pozycji wyprostowanej.

Choć w tym czasie nie zdawałem sobie w pełni sprawy z tego, co mi grozi, co najmniej trzy razy przed opuszczeniem domu o mały włos nie zginąłem w wypadku: raz z powodu latawca, drugi raz, wypływając zbyt daleko w morze, i trzeci raz pod kołami automobilu, kiedy uciekałem któregoś wieczoru przed bratem, nie usłuchawszy matki, która wołała mnie przez okno na górę. Umykałem przed nim dla zgrywy, nie ze strachu, i wciąż chichotałem jak półgłówek, gdy nagle, w ostatniej chwili, jak to mówią, zatrzymał się przy mnie z piskiem opon samochód i stanąłem w świetle jego reflektorów, oparty o kratę chłodnicy. Z ucieczki przed Lee uczyniłem zabawę; to samo zrobiłem kilka lat wcześniej w dniu pogrzebu ojca. Starsi chłopcy z bloku, którzy dobrze wiedzieli, jaka uroczystość odbywa się tego dnia (podczas gdy mnie udało się przekonać samego siebie, że nie mam pojęcia), musieli ganiać za mną po okolicznych werandach, zapędzić w ślepy zaułek i trzymając za rękę zaprowadzić do automobilu jadącego do kaplicy, której wcale nie pamiętam i do której, ponieważ skończyłem wtedy dopiero pięć lat, być może wcale mnie nie wpuszczono, następnie zaś na cmentarz, który pamiętam bardzo słabo. W wojsku o mało nie zginąłem młodo niezliczoną ilość razy, ale tego również sobie nie uświadamiałem do chwili, gdy zobaczyłem krew lejącą się z człowieka, który został ranny w samolocie. Sądzę, że moje wojenne doświadczenia w tym względzie nie różnią się wiele od tych, które miał każdy żołnierz piechoty, marynarz i spadochroniarz, słowem każdy, kto pojawia się raz pierwszy na współczesnym polu walki. Ja, na szczęście, uprzytomniłem to sobie dopiero, gdy upłynął już dłuższy okres mojej służby, w trakcie trzydziestej siódmej misji. Potem jednak znajdowałem się w stanie bliskim paniki podczas startu do każdego z lotów bojowych, które mi pozostały.

Co się tyczy latawca: dysponujący nieograniczonymi funduszami starsi młodzieńcy puszczali czasami na plaży całe grupy latawców powiązanych ze sobą sznurkami, wskutek czego zarówno główna jak i boczne linki były w końcu bardzo mocno napięte. Obserwując ich któregoś razu, zauważyłem, że pojedynczy sznur latawców oderwał się i dryfuje w stronę lądu. Ruszyłem za nimi ulicą i zobaczyłem, że opadają nad moją kamienicą. Pobiegłem po schodach na dach. Tam odkryłem, że koniec sznurka, do którego były przywiązane, zaczepił się o drut anteny radiowej kilka stóp pod niskim ochronnym parapetem okalającym dach kamienicy. Najbliższy latawiec wisiał tam zaczepiony ogonem, ale nie był dość blisko; znajdował się poza moim zasięgiem. Z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Położyłem się na niskim kamiennym murku i zacząłem ostrożnie pełznąć, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do skraju dachu (podczas gdy moja matka siedziała na dole, rozmawiając z sąsiadkami przed domem; cóż za upiorna niespodzianka mogła ją spotkać!). W dalszym ciągu nie mogłem jednak złapać sznurka ani ogona latawca. A potem zerknąłem w dół wzdłuż bocznej ściany budynku i zobaczyłem, że sterczę bardzo wysoko nad naszą aleją i pojemnikami na śmieci. Nie czułem strachu. Wychylałem się coraz bardziej, zupełnie jakbym nie zdawał sobie sprawy, że narażam się na poważne niebezpieczeństwo. Chwila refleksji uświadomiłaby mi być może, że gdybym poprosił matkę, siostrę lub brata o pięć albo dziesięć centów na własny latawiec, prawdopodobnie bym je dostał; gdyby mi odmówili, mogłem zawsze zwędzić kolejną monetę z odkrytej przeze mnie skrytki siostry. Ale ja chciałem mieć ten latawiec. Pragnienie jego posiadania przeobraziło się w żądzę. Pełzłem więc i wychylałem się, wychylałem się i pełzłem. A potem z jakiegoś niejasnego powodu zatrzymałem się; i w jednej sekundzie postanowiłem dać za wygraną. Obleciał mnie, jak to mówią, strach i, dzięki Bogu, po prostu się wycofałem. Wyprostowałem się i odpełzłem od krawędzi dachu tak samo ostrożnie, jak do niej dopełzłem, bardziej bojąc się, że powinie mi się noga teraz, niż wtedy gdy narażałem się na niebezpieczeństwo, zaledwie kilka sekund wcześniej.

Uważam dziś, że ryzykowałem kalectwo, mogłem zostać sparaliżowany albo nawet zginąć, kiedy bawiliśmy się w berka w pustej łaźni i przeskakiwałem z jednego rzędu pustych szafek na drugi. I wiem dziś na pewno, że ocierałem się o śmierć za każdym razem, gdy płynąłem do boi dzwoniącej, chociaż robiąc to, nie odczuwałem większych obaw.

Lato zaczynało się dla nas oficjalnie chyba pod koniec czerwca, w dniu zakończenia roku szkolnego, gdy biegliśmy uszczęśliwieni do domu, wymachując świadectwami – ja z piątką z przedmiotów szkolnych i czwórką z plusem ze sprawowania – i wykrzykując do wszystkich mijanych osób, że zdaliśmy do następnej klasy. „Niech żyje Szkocja/jutro promocja", brzmiał refren, który śpiewaliśmy. Inny brzmiał następująco: „Koniec z lekcjami/koniec z książkami/koniec z belferskimi/świńskimi oczkami". Pływaliśmy w oceanie i paradowaliśmy w kąpielówkach od maja i w tym czasie byliśmy już dość opaleni, by zazdrościli nam wszyscy chodzący do pracy dorośli oraz letnicy. Plaża Coney Island była wtedy, podobnie jak i teraz, nieludzko zatłoczona w soboty i niedziele, ale nam to nie przeszkadzało, ponieważ prawie nigdy nie szukaliśmy miejsca, żeby gdzieś przysiąść. Zamiast tego bez przerwy właziliśmy do wody i wyłaziliśmy z niej, skakaliśmy z drewnianego pomostu prowadzącego na usypany z głazów falochron albo biegliśmy na jego kraniec, żeby odpocząć lub popatrzeć na dziwacznych osobników, którzy siedzieli tam godzinami, ze spławikami, wędziskami i kołowrotkami, i nigdy nie złapali niczego poza cholernymi pomarańczowymi krabami. My mogliśmy ich złowić, ile tylko chcieliśmy, rozbijając muszlę oderwanego od skały małża i zanurzając go w wodzie na sznurku przewleczonym przez jeden z otworów. Nie mieliśmy jednak pojęcia, co z nimi potem zrobić. Dopiero kiedy do kamienicy po drugiej stronie ulicy wprowadziła się włoska rodzina, odkryłem ze zdumieniem i chwilowymi mdłościami, że małże i kraby można jeść.

16
{"b":"107015","o":1}