Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po chwili wyszli na powierzchnię planety.

Zrobimy zdjęcie pamiątkowe — powiedział Susłow. — To przełomowa chwila mały krok dla człowieka a dla ludzkości...

— Ludzkość już tu była — zauważył Dziadek Weteran. — Ktoś to zbudował. Typowo Krzyżacka architektura.

Ustawili się rzędem. Susłow umieścił aparat na statywie i zrobił zdjęcie z samowyzwalacza.

Profesor Janusz Seleźniecki, prof Rościsław Pawłowski, Yoko, Nodar, magister Pawło Mitrofanow, Zina, Dziadek Weteran i On. Zdrajca ludzkości renegat i dysydent Sergiej Susłow. Awangarda ziemskiej nauki. Chwilę trwało milczenie a potem aparat błysnął fleszem.

— Chodźmy. Mam tylko nadzieję że nie spotkamy małych zielonych ludzików.

Miasto było coraz bliżej. Budynki z paskudnego betonu wznosiły się majestatyczne i groźne. Styl w którym je wzniesiono był maniakalno pompatyczny. Socrealistyczne formy pośrednie między klasycznymi a barokowymi. Surowa linia greckich świątyń zepsuta ozdobnikami. Już na skraju miasta natrafili na sarkofagi. Wpoprzeg ulicy w całkowitym nieładzie poniewierały się plastikowe skrzynie połączone ze sobą kablami o niegdyś barwnych a obecnie zmatowiałych izolacjach.

— Otwieramy? — zagadnął ostrożnie Jan.

— Hmm — zastanowił się profesor. — Sądząc po wielkości wewnątrz mogą być ciała. Może to nieduże generatory czasu stojącego. Co się stanie jak to otworzymy?

— Może wylezą. Broń trzymajcie w pogotowiu. Ja otworzę.

— Panie kolego, pan lepiej strzela niż ja więc niech pan trzyma broń a ja otworzę. Jestem ostatecznie archeologiem.

— Ustępuję wobec siły.

Profesor klęknął i otworzył dość prymitywny zatrzask. Uniósł pokrywę. Wewnątrz leżało ciało. Z całą pewnością nie było w stanie wyskoczyć. Uległo całkowitej mumifikacji. Nadal oplatały je jakieś macki. W czaszce leżącego wywiercono otwory w których tkwiły jeszcze elektrody.

— Są ze złota lub na takie wyglądają — zauważył ktoś.

Profesor nie miał pojęcia kto. Pochylił się. Ciało było identyczne jak to znalezione w lodowcach.

— Na co on umarł? — szeptem zapytał Pawłowski.

Profesor popatrzył na niego. Zrozumiał, że astronom boi się..

— Wygląda na to że ze starości.

— Cmentarz mutantów?

— Raczej ubojnia. Widzicie te kable? Byli odżywiani dożylnie. Może coś z nich uzyskiwano. Enzymy, hormony, może używano ich umysłów jako czegoś w rodzaju biologicznego komputera?

— Nie podoba mi się to.

— Mi także nie. Ale zobaczmy co jeszcze nas tu czeka. Najważniejsza rzecz to znaleźć archiwa i bazy danych. Na ziemi będziemy mogli się tym pobawić na spokojnie.

— Zaczynam się bać — powiedział Susłow. — To dziwne uczucie, tak dawno o nie doznawałem, że aż się odzwyczaiłem. Dokąd pójdziemy?

— Może przed siebie? Ciekawe czy tego ktoś pilnuje.

— Chyba nie bo i po co. Nikt nie posługuje się teleportacją.

— Poza nami.

— I poza tymi z numerami na czołach — uzupełniła Zina.

Ruszyli. Niebawem natrafili na wysoki budynek. Sarkofagi leżały wszędzie. Wspięli się po schodach. Drzwi zniszczały niemal całkowicie. Wewnątrz budynku panowała cisza. Ale sarkofagów było więcej. Znaleźli stolik z resztkami pożywienia i stojącymi wokoło leżankami.

— Coś sobie żarli — zauważył Gruzin.

— Ale co? Co tu robili i kim byli?

— Przylecieli z kosmosu — Susłow trącił nogą butelkę pokrytą dziwnymi hieroglifami. — A co tu robili? Może byli strażnikami a może po zapakowaniu wszystkich do tych trumien zmęczyli się i zechcieli sobie pojeść. A może siedzieli tu czekając aż wykitują.

Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Kondygnacja za kondygnacją. Zaglądali do pustych pomieszczeń. W niektórych leżały resztki mebli zwalone pod ścianami aby zrobić więcej miejsca. Wreszcie znaleźli się na najwyższej kondygnacji. Panorama miasta była stąd znakomicie widoczna. Na ścianie wydrapano kilka podpisów. Trzy były jakimiś hieroglifami czwarty zupełnie normalnym łacińskim alfabetem.

Paweł Koćko Prezydent 6921r.

— Stary Prezydent — wyszeptał Susłow. — To tego pilnuje. Tego się boi...

Za ich plecami rozległ się trzask jakby pod czyimś butem pękła gałązka. Odwrócili się. Ktoś wszedł do pokoju.

X V

Przebudzenie było w sumie przyjemne. Leżał na miękkiej kanapie. Wokół niego kręciło się kilku Tarani. Jeden miał na ramieniu białą opaskę. Lekarz.

— Jak pan się czuje? — zapytał.

— Dziękuję dobrze. Wygrałem?

— Niestety. Statek pański nie wytrzymał gwałtownego uderzenia w powierzchnię wody, a jego powłoki były tak rozgrzane że nastąpiła eksplozja. Życie zawdzięcza pan polu ochronnemu.

— No cóż dziękuję za wszystkie starania. Jak rozumiem jestem waszym jeńcem?

— Naszym nie. Zgodnie z prawami galaktyki przegrywając pojedynek oddaje się pan w ręce przedstawicieli rasy X'htla. Taloctani Hyx który dowodził drugim pojazdem będzie tu za dwie ellkha.

Taloctani, odpowiednik mniej więcej generała, w każdym razie wysoka szarża. Usiadł. Czuł się dobrze, choć skóra piekła go lekko. Widocznie podczas wybuchu przez pole przedarła się duża dawka fotonów. Zadzwonił dzwonek. Lekarz skłonił głowę.

— Zechce pan przejść przez te drzwi i spotkać się z taloctanim.

Prezydent podniósł się. Trochę się mu zakręciło w głowie ale zaraz odzyskał równowagę. Przeszedł przez drzwi i ku swojemu zdumieniu znalazł się w wagonie kolejowym. Koło drzwi widniały oznaczenia w języku rosyjskim. Wiedział gdzie jest. Wagon w którym car po rewolucji lutowej podpisał akt abdykacji.

Wszedł generał. Wyglądał jak każdy przedstawiciel jego rasy. Jego twarz była plątaniną krótkich nsek zawierających końcówki odpowiedzialne za wszystkie siedemnaście zmysłów. Koćko miał wprawę w trzymaniu żołądka na uwięzi, ale z trudem powstrzymał torsje. Generał przesunął dłonią po twarzy nadając jej normalny ludzki wygląd. Tworząc wzór skorzystał z wyglądu prezydenta naniósł jednak kilka poprawek, aby nie była łudząco podobna.

— Panie prezydencie, proszę o uznanie się za mojego jeńca.

Koćko skłonił głowę.

— Proszę uznać mnie za pokonanego.

Taloctani Hyx uśmiechnął się. Uśmiech także był kopią, nie do końca dokładną, uśmiechu Koćki. Wyglądał strasznie, prezydent pomyślał, że w przyszłości musi zachowywać się bardziej naturalnie (o ile będzie jakaś przyszłość).

— Rząd planety X'htla docenił w pełni pańską ogromną odwagę wykazaną podczas starcia nad planetą. Wejście pojazdu w atmosferę pod takim kątem i z taką szybkością było brawurowym wyczynem. Szansa wyjścia z tego cało wyniosła około czterech procent. Zwłaszcza zdumieni byliśmy całkowitą pogardą dla zawodnej techniki i ogromną precyzją ataku kontynuowanego pomimo poważnego uszkodzenia pojazdu. Żaden z naszych pilotów którzy oglądali filmy z ataku nie podjął się powtórzenia tego wyczynu. Zgodnie twierdzili że oni w takim przypadku wybrali by katapultowanie się. Kabina musiała płonąć wewnątrz... Proszę przyjąć wyrazy uznania od całej mojej planety.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Słucham dyspozycji. Jeśli życzą sobie panowie dokonać mojej egzekucji to zgodnie z prawami naszej planety pragnę odbyć rozmowę z duchownym.

— Ach, to zbyteczne. Nie zamierzamy pozbawiać pana życia.

Generał wyjął trójwymiarowy projektor wielkości paczki papierosów. Prezydent uśmiechnął się sam do siebie. Ostani raz widział paczkę papierosów tyle tysięcy lat temu, a zarazem całkiem niedawno. Generał rzucił projektor na podłogę. Ten syknął i wiązki chylka odtworzyły w powietrzu panoramę planety. Prezydent miał wrażenie że stoi na wzgórzu i patrzy przed siebie. Planeta a przynajmniej prezentowany mu kawałek była straszna. Dzikie fiordy niewielkie poletka traw na półkach skalnych. To chyba był ten sam obraz który pokazał mu mały Tarani, kilka dni temu na szczycie Giewontu.

— Planeta V'angh'aff. Osiemset lat świetlnych stąd. Proszę słuchać moich instrukcji. Planeta ta stanie się miejscem pańskiego wygnania.

46
{"b":"103193","o":1}