— Zwińcie siatkę. Szkoda marnować baterii. Zabezpieczcie ściany wykopu za wyjątkiem najniższej części. Zdejmijcie niwelację w co najmniej osiemdziesięciu punktach. Doczyśćcie nawierzchnię, dotnijcie dół profili i przygotujcie wszystko do rysowania i fotografowania a ja zajmę się naszymi gośćmi.
— Wybrać ziemię z pomiędzy bruku? — zapytała jedna ze studentek.
Miała rude włosy. Endemiczna cecha. Jeszcze rzadsza niż niebieskie oczy.
— Tylko wymiećcie. Chcę, żeby wyglądało to jak w chwili użytkowania a nie bezpośrednio po ułożeniu.
Studenci kiwnęli głowami.
— Dobrze. Czy macie jakieś pytania?
— Profil od północnej strony strasznie pyli — powiedział Jakub Wilkowski. — Może polać go wodą?
Profesor zamyślił się na chwilę.
— Ile zostało z porannej przerwy?
— Jeszcze około stu osiemdziesięciu galonów.
— Nie zapominajcie że przed wieczorem trzeba będzie jeszcze raz moczyć dno do zdejmowania rysunków.
Kiwnęli głowami, ale w ich oczach wyczytał prośbę. Faktycznie, tam na dole musiało być gorzej niż tu na górze. Brakowało przewiewu. Czarne włosy dziewcząt były niemal siwe od ciągłego osiadania cementu.
— Dobrze, polejcie — zmiękł. — I nakryjcie folią po polaniu. Tylko nie tą nową. Weźcie tą w którą zawijaliśmy tamtą framugę drzwi.
— Ale one jeszcze nie zostały przepakowane — protestowała Damao. — Miał to zrobić Arkadij, ale odwieźli go wczoraj do domu po przytruciu destrutoxem.
Profesor westchnął. Studenci mieli swoje wady, a on zobowiązany był je wyplenić. Banda leni i cwaniaków. Wiedział, dlaczego odezwała się Damao. Wiedzieli, że ją lubi.
— Wykonać natychmiast — polecił. — To ma jutro świtem jechać do muzeum. Gdybyście wiedzieli ile kosztuje transport nie robili byście mi wstydu.
Kiwnęli głowami.
— Jeszcze jakieś pytania?
— Możemy uruchomić sondę ultradźwiękową po południu — zapytał jeden ze studentów. — Chcielibyśmy wiedzieć co jest pod nami... To niezbędne dla lepszej inspiracji.
Uśmiechnął się. Inspiracja. Poszukiwacze skarbów od siedmiu boleści.
— Dobrze. Możecie. Tylko uważajcie bo potencjometr siada. I oszczędnie z agregatem. Przypominam o naradzie dziś wieczorem. O dwudziestej pierwszej chcę was widzieć przed namiotem. Z dokumentacją.
Nic więcej nie musiał mówić. Wiedzieli wszystko. To byli jego studenci. Przeszedł do wykopu H. W tym wykopie wszystko zostało wykonane z pedantyczną dokładnością. Nie odmówił sobie przyjemności zejścia na dół. Na dnie siedział Tomasz Miszczuk. Profesor nie lubił go specjalnie. Było w nim coś dziwnego. Jakaś twardość rysów. Może sprawiał to jego wygląd, ale w każdym budził mimowolny szacunek. Miszczuk był o głowę od nich wyższy. Skórę miał znacznie bardziej białą niż ktokolwiek z nich. Włosy wprawdzie miał czarne, ale profesor wiedział, że je farbuje, aby upodobnić się do kolegów. Tylko jego jasne oczy których błękit widział nawet przez przeciwsłoneczne okulary wskazywały na rzadkie nagromadzenie w jego genotypie szeregu cech recesywnych jednocześnie. Wyglądał na nieco zmęczonego, ale tryskał optymizmem. I zdążył już się uwinąć. Profesor uśmiechnął się.
— Ja któregoś dnia wyśledzę gdzie trzymasz tego cyborga, który odwala za ciebie robotę gdy tylko spuszczę cię z oka — zażartował.
Miszczuk uśmiechnął się z fałszywą niewinnością.
— Ależ panie profesorze, przecież w miejscu tak zapylonym żaden robot nie pociągnąłby długo.
— Skąd wiesz jak długo pociągają roboty? — zaciekawił się profesor. — No dobrze, żarty żartami. Masz jakieś problemy?
—Żadnych. Wszystko idzie jak po maśle.
— Poproszę cię po wieczornej naradzie o kilka słów na osobności.
— To będzie dzisiaj ta narada?
— Tak. To niestety niezbędne. Ale nie przejmuj się. Twoje plany i opisy warstw jak zwykle okażą się bez zarzutu. Prawda?
— Staram się.
Profesor podniósł rysownicę i oglądał przypięty do niej plan wykonań na papierze milimetrowym cienkim piórkiem maczanym w tuszu.
— Masz dobre oko i dobrą rękę — powiedział w zadumie. — Może trzeba było zdawać na grafikę?
— Archeologia dostarcza mi więcej satysfakcji.
Twarz dziwnego studenta była całkowice wyprana z emocji.
— Dobrze. Jakieś problemy?
—Żadnych. Dyspozycje?
— Skończ rysować i do wieczora masz wolne. Tylko, żeby inni nie widzieli. Nie należy wprowadzać niezdrowego fermentu.
Usta studenta wygięły się w porozumiwawczym uśmiechu. Reszta jego twarzy pozostała nieruchoma. Żaden cień uśmiechu nie dotarł do oczu, które pozostały objętne jak porcelanowe kulki.
— Powiem, że polecił mi pan przeprowadzić rekonesans na wzgórzach.
— Dobrze. Weź sondę to będzie bardziej prawdopodobnie wyglądało.
— To może od razu zrobię ten rekonesans... Tak dźwigać sodę bez pożytku...
Profesor uśmiechnął się szeroko.
— Jaka to przyjemność widzieć studenta któremu chce się pracować. Pamiętaj. Po naradzie.
— Dobrze.
Profesor wygramolił się po drabince na górę. Otworzył zegarek. Powiał leciutki wiatr. Obłok pyłu osiadł na nim jak popiół. Przetarł szkiełko skajem rękawa. Biały nalot zniknął bez śladu. Został za to na rękawie. Czas.
V
Uderzenie pogruchotało lód. Ludzka dłoń, ciągnąc za sobą nitki czarnego śluzu wynurzyła się na powierzchnię. Jej palce z wysiłkiem zacisnęły się w pięść, a potem ponownie opadła w dół kryjąc się spowrotem w czarnym oleistym roztworze.
VI
Profesor Janusz Seleźniecki wszedł na szczyt pagórka i oparł się o maszt. Nad jego głową powiewał sztandar wydziału Archeologii. Godło, szpachelka i miernik, połyskiwały na nim złotą nicią. Goście już się toczyli drogą. Ruszył na ich spotkanie. Na lądowisku opodal słupa zatrzymał się szkolny poduszkowiec. Wysypała się z niego gromadka dzieci. Mrużąc oczy w ostrym wiosennym słońcu rozglądali się ciekawie po okolicy. Uśmiechnął się. Pamiętał jak był w ich wieku i po raz pierwszy oglądał takie widoki. Szaro białawą glebę tworzącą garby, poprzecinaną niewielkimi śladami cieków wodnych. Z tym uśmiechem na ustach ruszył w ich stronę. Z luku bagażowego wyjmowali właśnie krzesełka. Ustawili je w krąg. Dla niego i dla nauczycielki przygotowali obite czerwonym aksamitem. To była oznaka godności pedagogicznej. Dzieci wydobyły notatniki, niektóre noteboki i dyktafony. Nauczycielka była młoda i ładna. Miała na sobie jedwabne kimono od Stankowskiego ręcznie malowane w chryzantemy. Gdy podszedł bliżej wykonała ceremonialny ukłon. Odpowiedział takim samym. Dzieci także się ukłoniły.
— Witam panią. Witajcie dzieci — powiedział.
— Dzień dobry profesorze.
Chóralna odpowiedź była dokładnie taka jak powinna. Uśmiechnął się. Przemówiła nauczycielka. Znali się już wcześniej. Wiedział, że nazywa się Yoko Pawłowska. Z jej bratem astronomem chodził do jednej klasy.
— Drogie dzieci oto światowej sławy profesor Janusz Seleźniecki. Pan profesor jest archeologiem badającym to i wiele innych miast naszych przodków i zgodził się poświęcić nieco swojego cennego czasu i opowiedzieć nam to i owo.
Popatrzył na nich. Trzynaście, może czternaście lat. Ciemne proste włosy i skośne oczy. Ubrani byli w większości normalnie, tylko grupka tradycjonalistów założyła kimona lub kontusze z pasami. Przypomniał sobie aktualnie przerabiany program szkół wstępnych. Miał ochotę na początek powiedzieć coś od siebie, ale poczuł ogarniające go zażenowanie i dlatego zaczął bez wstępów.
— To na czym obecnie siedzicie to warstwa zerodowanego betonu. Zapewne w ramach lekcji geografii zwiedzaliście góry, które przeszły proces krasowienia?
Kiwnęli poważnie głowami.
— To samo niemal zjawisko zachodzi tutaj. Pozostałości starego betonu wystawione na działanie deszczu i wiatru stopniowo rozpuszczają się. Oczywiście warstwa węglanów, siarczanów i innych związków wapnia jest tu zbyt cienka aby zjawiska te mogły rozwinąć się w naprawdę poważny sposób, ale tam w dolinie — machnął ręką na pobliską niemal zupełnie płaską powierzchnię — Tam są znacznie bardziej czytelne. Powstały tam nawet niewielkie jaskinie.