— Znasz to całe na pamięć?
— Oczywiście.
— Jak smakuje?
Wypił łyk. Piwo coś mu przypominało. Tak — znał jego smak.
— Niezłe — wyraził swoje uznanie. — Gdzie produkowane?
— Tutaj według receptury osobiście ułożonej przez Starego Prezydenta.
— Chciałbym, go kiedyś poznać osobiście.
— To trudne, obawiam się nawet, że nie możliwe. To on spotyka się z nami. Najczęściej nawet i to nie. Po prostu budzi cię w nocy dzwonek budzika który miał zadzwonić dopiero rano i znajdujesz koło łóżka kartkę z instrukcją. Ale takie jest życie tajnego agenta.
Uśmiechnął się lekko. A on dostał instrukcje osobiście na laptop. Wypił jeszcze jeden łyk.
— Jak duży jest ten teren? — zatoczył ręką koło.
— Miasto w części która została zrekonstruowana ma jakieś dziesięć kilometrów na pięć i zamieszkuje je kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Jest tu wszystko co może być nam do szczęścia potrzebne. Sklepy, kawiarnie, cukiernie, jedyna zasada jest taka, że nie wolno nic stąd wynosić. Ale co zjemy to nasze.
— Spotkamy się w Gdańsku?
— Jeśli tylko masz ochotę. Mam okienko w poniedziałek o dwunastej, a przerwę obiadową spędzam zazwyczaj w siódmej jadłodajni.
— Kuchnia Nankińska i Tajwańska — odgadł.
— Właśnie.
Uśmiechnął się nieśmiało.
— Możesz mi powiedzieć jak naprawdę masz na imię?
— Umowa o dzieło z Agentami ustęp siódmy.: Agenci kontaktując się między sobą zarówno służbowo jak i prywatnie zobowiązani są utrzymywać swoje personalia w tajemnicy oraz używać umieszczonych na czołach pseudonimów. Niestosujący się do powyższego...
— ...Zostaną pozbawieni możliwości osiągania wyższych funkcji w strukturze, a w przypadkach skrajnego nadużywania na całkowitą zmianę osobowości. — dokończył za nią.
— Czasami jeśli coś pakują w głowę pod hipnozą trudno jest sobie to przypomnieć — powiedziała. — Myślę że to nie ma zastosowania w przypadku nieumyślnego poznania...
—Święto Wiosny. To ładne imię.
— Sama sobie wybrałam.
— Ja dostałem gotowe.
— Wielki Mur... Miałeś sztucznie niszczoną osobowość? Wtedy dają pierwsze z listy.
— Tak.
— Wybacz, nie powinnam pytać. Wypijemy jeszcze po jednym?
— Właściwie to trochę się obawiam, już wchodzi mi w nogi...
— A mi w głowę. Jednak to alkohol. Gdy jest się zmęczonym faktycznie lepiej nie pić. I tak niedługo trzeba wracać.
Wyszli na powierzchnię nie płacąc rachunku. Siedzący za barem robot nie zwrócił na to żadnej uwagi. Zapadł już zmrok. Ruszyli na drugą stronę ulicy. Niespodzianie rozległ się w powietrzu głos. Głos był wszechobecny.
— Uwaga wszyscy kursanci. Prosimy o opuszczenie strefy Warszawa w ciągu najbliższych dziesięciu minut.
Przed nimi w murze otworzyła się brama. Weszli do korytarza, a po chwili do sali telportacyjnej.
— Widzisz twoje krzesło jak stało tak stoi — powiedziała.
Weszła na środek i stanęła w kole.
— Do zobaczenia — powiedziała.
— Do zobaczenia — odpowiedział.
Zniknęła. Wówczas on postawił krzesło w polu, usiadł na nim i wcisnął guzik. Tym razem zamknął oczy, więc wrażenie było znacznie łagodniejsze.
Część 4
I
9 czerwca. Gdzieś w Andach.
Zabrzęczało cicho cieniutkie szkło gdy dwa kieliszki potrąciły o siebie ponad stołem. Wino było czerwone jak atrament. I miało posmak śliwek. Siedzieli przy stole we trójkę. Sergiej Susłow, Zina i Dziadek Weteran. Na stole na porcelanowym półmisku leżały kości pieczonego pekari.
— Aj jakie dobre — powiedział Dziadek Weteran z pełnymi ustami. — Nie jadłem takich delicji od dobrych kilkuset lat.
Zina uśmiechnęła się spuszczając oczy. Była bardzo ładna. Sergiej uśmiechnął się do niej nad stołem. W kamizelce i pod krawatem wyglądał zupełnie jak młody Puszkin. W kącie pomieszczenia siedział przy komputerze Pawło Mitofanow. Stukał delikatnie w klawisze i popatrywał na ekran. Oprogramowanie skradzione na stacji było naprawdę bardzo ciekawe.
— Wiesz już coś o naszym gruzińskim przyjacielu? — zagadnął Susłow.
— Nic konkretnego. Tylko raporty agentów do Starego Prezydenta. Zdemolował lokal podziurawił ich kulami ukradł ślizgacz i zwiał.
Sergiej upił łyk wina. Było naprawdę znakomite, choć trochę za mocne. Dziadek Weteran przesadził przy produkcji tego drinka.
— Więc widzisz tak to wygląda — powiedział do niej. — Nigdy nie poznamy tajemnicy, którą ukrywa choć oczywiście zrobimy wszystko co tylko będzie można.
— Może nie ma żadnej tajemnicy — zauważyła.
Sergiej wyszczerzył zęby w uśmiechu i teraz zupełnie nie przypominał młodego Puszkina. Rysy ściągnęły się i wyglądał trochę jak szympans.
— Moja droga. Oczywiście. Każdy ma prawo być Prezydentem, polecieć sobie w kosmos, odbudować cywilizację, walić na oślep gigawatowym laserem i ustanawiać prawa dla reszty ludzkości. Każdy ma prawo zatajać swoje znajomości z takimi małymi zielonymi albo takimi większymi piaskowego koloru, którzy niezbyt trzymają się naszych trzech wymiarów, a porasta ich coś w rodzaju fraktalu. Zresztą chodzą słuchy o jeszcze dwu czy trzech odmianach. Trzymanie ludzi w lodówkach jest pomysłem nieco dziwnym, ale ostatecznie i takie przypadki się zdarzają, sam siedziałem w lodówce sto lat czekając, aż o mnie zapomni. No nic. Nie istotne. Wszystko to są drobne dziwactwa. Obce technologie...Drobiazgi. Ale może mi wyjaśnisz po co zrównał planetę z ziemią niszcząc praktycznie cały dorobek cywilizacji i kazał nam wierzyć że mamy wiek dwudziesty piąty podczas gdy mamy zdaje się siedemdziesiąty drugi. Może i była po drodze wojna tysiącletnia, albo i dłuższa ale warstwy zerodowanego miału betonowego nie wzięły się z nikąd. Zresztą dwieście lat temu strefy zakazane zajmowały siedemdziesiąt procent ziemi. Dziś trzynaście procent i pewne tereny na syberii ostatnio zniknęły z wykazu stref zamkniętych. Albo weźmy taką Australię. Cały kontynent jest w tej chwili do naszej dyspozycji podczas gdy przed moim skokiem do lodówki sto lat temu cały był zamknięty. Skażony długożyciowymi izotopami.
— Tam właśnie wygłupiliście się z próbną eksplozją?
— Tak. Chcieliśmy sprawdzić czy uda nam się zbudować czystą bombę wodorową. Skoro teren miał być skażony to nie miało to znaczenia. I teren faktycznie był lekko skażony. Tymczasem gdy wyszedłem z lodówki okazało się że Australia od siedemdziesięciu lat jest znowu normalną bezludną strefą z prawem swobodnego osiedlania się dla każdego chętnego. A myśmy to i owo widzieli. Światła unoszące się do góry.
— Małe okrągłe i jasno świecące? — zaciekawił się Dziadek.
— Właśnie.
— To zogady — wyjaśnił pociągając łyk wina.
— A co to są zogady? — zdziwił się Mitrofanow zza komputera.
— To przylecieli razem z Prezydentem — wyjaśnił Dziadek ochoczo. — Hitlerszczaki robili w portki ze strachu i zwiększyli przydziały chleba. Ale już było dla nich za późno.
— Jakie przydziały chleba? — zdziwił się Susłow.
— W ogrodach zoologicznych oczywiście — wyjaśnił Dziadek ochoczo.
A potem nagle umilkł.
— W ogrodach — powtórzył. — A przecież byli i tacy którzy służyli im jako pieski. Nosili zakupy ze sklepów... Gadałem kiedyś z taką jedną. Kompletne cielę. Jej pani sparzyła ją z jakimś od sąsiada ale nie była zadowolona z dzieciaka i udusiła go jak kota, a ta dziewczyna tylko tym się martwiła czy pani dalej się na nią gniewa.
— Czy hitlerszczaki mogli się rozmnażać z normalnymi ludźmi? — zapytał Susłow.
— A skąd. To znaczy faceci mieli czasem dziewczynę do łóżka ale to tylko w tajemnicy i wysterylizowaną bo za to groziła im komora z gazem. Była do tego ustawa norymberska, siódma nowelizacja.
Umilkł nagle.
— Sypie mi się pamięć — powiedział po chwili.
— Zaraz. Wyciągnijmy wnioski — powiedziała Zina. — Na ziemi istniały dwa gatunki ludzi. Zwykli i hitlerszczaki?
— Tak. Tak było.
— A hitlerszczaki trzymali zwykłych jako pieski pokojowe czy jako służbę?