— Chcesz skoczyć...
— Zaraz wracam.
W tym momencie obok pojawił się drugi Sergiej Susłow. Ten trzymał w ręce wiązankę kwiatów.
— O cholera — powiedział nowo przybyły. — Zapętliło się.
— Może daj — powiedział «Stary» Sergiej wyciągając rękę po kwiaty. — Będzie szybciej.
— Nie bądź taki mądry — osadził go przybysz. — Skacz.
«Stary» Sergiej posłusznie dotknął dłonią pasa i zniknął.
— Pętla czasu? — zaciekawiła się Zina.
— Nie wiedziałem że to działa także przy tak małych dystansach choć już wcześniej domyślałem się że to się opiera na ultratachionach. Nie ważne. Pomyślałem, że skoro idziemy z wizytą do damy to trzeba zabrać wiązankę kwiatów.
— Masz rację. Skąd je masz?
— Rosną przed jaskinią. Chodźmy.
Ruszyli alejką. Tu także były wiewiórki, a na stawie pływały kaczki i para łabędzi.
— Całkowicie odtworzona ekologia — zauważył Susłow. — Albo prawie całkowicie.
Popatrzył na niebo. Sunęły po nim lekkie białe chmurki. Nie miał pojęcia jak to jest zrobione ale niebo sprawiało całkowicie naturalne wrażenie.
— A może to jest dziura do przeszłości? — zastanawiała się Zina.
— Nie, niemożliwe. Było by tu pewnie sporo ludzi. Chyba że celowałby w okres gdy park był zamknięty dla zwiedzających.
Weszli na wyspę i zatrzymali się przed pałacem. Klacz na ich widok zarżała i zatupała kokieteryjnie nogami. Sergiej podszedł do niej i delikatnie musnął dłonią jej rzęsy.
— Odwal się palancie — powiedziała klacz. — Co robisz? Oka konia nie widzaiłeś?
— Sprawdzam odruchy. — wyjąkał. — Myślałem że jesteś sztuczna.
Obraziła się i poszła sobie.
— Prawdziwa? — zaniepokoiła się Zina.
— Chyba tak.
— Przecież mówiła.
— Może tu taki zwyczaj. Zapukamy, bo nie widzę dzwonka.
— No wiesz, jak się odwiedza księżniczkę to powinna zaanonsować nas służba.
W tym momencie księżniczka odchyliła kotarę wyglądając z wnętrza.
— Ach goście — powiedziała wyraźnie ucieszona — A ja nieuczesana.
Mówiła w języku esperanto.
— Ale nie rób sobie kłopotu moja droga — uspokoiła ją Zina. — po prostu przechodziliśmy obok i postanowiliśmy cię odwiedzić.
— Zapraszam — zrobiła ręką zachęcający gest.
Weszli do wnętrza. W pałacu było nieco cieplej niż na dworze. Na ścianach wisiały portrety i obrazy, na kominku płonął ogień.
— Jestem Zina Jedenichidze — przedstawiła się — A mój towarzysz to słynny dysydent Sergiej Susłow.
— Bardzo mi miło — powiedziała gospodyni. — Jestem księżniczka Helena Koćko.
Faktycznie ci straszni dysydenci wyglądali fajtłapowato i nie grzeszyli inteligencją. Sergiej wielokrotnie stawał w życiu wobec niewyjaśnionych zagadek i teraz, choć z trudem, powstrzymał się od żywszej reakcji.
— Bardzo mi miło — powiedział. — Pani pozwoli — wręczył jej bukiet.
— Ojej — ucieszyła się. — To dla mnie? Wybaczcie na chwilkę, — poderwała się fotela, — przygotuję jakiś mały podwieczorek.
Wybiegła, a raczej niemal wyfrunęła z pomieszczenia.
— Może nie dobrze że mnie tak zdekonspirowałeś — powiedział.
— Chciałam zbadać jej reakcje. Ciekawe nazwisko ma swoją drogą. Stary głupi Prezydent bierze się za coraz młodsze i tym razem zmienił taktykę — powiedziała z goryczą.
— Nie. Z tobą przecież nie brał ślubu. Myślę że to jego córka. Księżniczka Koćko. O nas najwyraźniej nie słyszała.
— Jest do niego faktycznie uderzająco podobna. Ale sprawia dziwne wrażenie — powiedziała Zina z namysłem. — Chyba robił jej pranie mózgu.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Wyobraź sobie że składa ci wizytę dwoje nieznajomych.
— Zgoda ale popatrz z drugiej strony. Tu mogą się dostać oczywiście z drobnymi wyjątkami sami swoi. Zidentyfikowała nas jako należących do tej samej kasty.
Księżniczka wróciła.
— No i co tam u ciebie słychać? — zapytała Zina.
— Ech fajnie. Mamy już jesień. Nazbierałam kasztanów koło teatru. Są takie ładne. A co u was?
— Jakoś leci — powiedział Sergiej. — Pomału posuwam się do przodu ze swoimi pracami naukowymi i z pogranicza nauki.
— A u mnie nic ciekawego — powiedziała Zina — Gotuję mu obiady i sprzątam ten uroczy chlewik, który zostawia po swoich doświadczeniach.
— Nie jesteście małżeństwem? — zapytała.
— Nie, tylko przyjaciółmi — wyjaśnił jej Susłow — No i badamy razem różne rzeczy.
— Może mój tata mógłby wam pomóc? Mogę go przekonać — uśmiechnęła się czarująco i zza poduszki na fotelu wyjęła telefon.
— Ależ poradzimy sobie — uspokoił ją Sergiej. — Widzisz, czasami lepiej dochodzić do pewnych rozwiązań bez cudzej pomocy. Wtedy odczuwa się większą radość z odniesionego sukcesu. Gdybyśmy sobie zupełnie nie mogli poradzić wówczas nie omieszkam się poprosić o pomoc.
Uśmiechnęła się i odłożyła telefon na miejsce. Zdjęła buty i podwinęła nogi pod siebie.
— Jak miło, że mnie odwiedziliście — powiedziała. — Powiedzcie gdzie mieszkacie to złożę wam rewizytę przy jakiejś okazji.
— Mieszkamy w Andach — powiedział Sergiej. — Ale nasza siedziba nie jest jeszcze gotowa na przyjmowanie gości. Zaprosimy cię oczywiście jak już ją trochę urządzimy.
Uśmiechnęła się.
— Mieszkacie na ziemi? — zaciekawiła się — A ja tutaj. Chcecie to pokażę wam park., ale najpierw coś zjemy.
Pstryknęła pilotem i na stoliku zmaterializował się samowar i trzy nakrycia oraz ciasto na srebrnej tacy. Ciasto było znakomite, podobnie jak herbata.
— To z gałązkami malin — wyjaśniła gospodyni. — dodaje się do wody, nadają wspaniały aromat.
— To prawda — przyznała Zina.
Sergiej zastanawiał się czy to wszystko nie jest przypadkiem zatrute, ale najwyraźniej nie było. Zjedli i poszli na spacer. Pokazywała im wszystko dzieliła się swoją radością. W oranżerii zjedli po kilka bananów. W starej pomarańczarni — pomarańcze. W teatrze uruchomiła dla nich holograficzny projektor dzięki czemu obejrzeli kawałek przedstawienia. Wreszcie zmęczeni postanowili zakończyć wizytę.
— Szkoda — powiedziała.
Posmutniała trochę. Obiecali znów ją odwiedzić przy nadarzającej się okazji. A potem pomachali jej i wyparowali. Po powrocie z cudownego świata białej rezydencji zatopionej w jesiennym parku ich własny świat jaskini z betonowym dnem wydał im się ponury. Sergiej z westchnieniem poszedł do stojącego w kącie lasera i zaczął demontować układ celowniczy.
— Co robisz? — zaciekawiła się Zina.
— Wiesz myślałem kiedyś żeby strzelić w stację tak żeby ją uszkodzić. Ale teraz nie mogę tego zrobić. Przecież ona mogłaby ucierpieć.
— Odwiedzimy ją znowu?
— Może jutro. Ale wpadnie do niej dzisiaj Człowiek z Góry Bólu. Jeśli mu o nas opowie to będą bęcki.
— Szkoda by było. Właściwie to ją oszukaliśmy..
— Nie. Powiedziałaś jej już na początku że jestem dysydentem.
Uśmiechnęła się.
V
10 czerwca wieczorem.
Gdańsk PNTK
Artur Kładkowski vel Wielki Mur, student trzeciego roku geologii na uniwersytecie narodowym imienia Starego Prezydenta w Gdańsku siedział w zadumie na ławce przed stołówką. Opodal siedziało dwu koczowników, którzy przywieźli na wielbłądach trochę bursztynu na handel. Porozkładane na kawałku gazety złocistobrązowe bryły przyciągały jego wzrok. Bursztyn. Skądś znał ten surowiec. Zamknął oczy. Pamięć usłużnie poddała mu ogólny wzór chemiczny bursztynu oraz tabele właściwości i zastosowań. Podążył w tym kierunku w nadziei że coś jeszcze uda mu się wycisnąć z opornego umysłu. Pamięć poddawała mu kolejne skojarzenia. Koczownicy. Zamieszkują oazy na pustyni Bałtyckiej. Są interetniczni, naród w fazie powstawania. Przyłączają się do nich przedstawiciele różnych nacji, a ich językiem niejako naturalnym jest esperanto. Ich dzieci mówią tylko w nim. Westchnął ciężko. To było beznadziejne. Momentami wydawało mu się że pamięta coś z poprzedniego życia ale po głębszym zakopaniu się we własną pamięć stwierdzał, że to tylko sztuczne wspomnienia i treść wykładów, które powinien znać jako student trzeciego roku geologii. Miało mu się to wszystko powoli przypominać. Obok przeszła jasnowłosa dziewczyna nieco od niego starsza. Obok niej biegł piesek ciągnący dwukołowy wózek z dzieckiem. Wzdrygnął się lekko. Pamięć usłużnie poddała mu kawałek ze Starego Testamentu.