Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Była ubrana w czarne obcisłe spodnie i takiż kaszmirowy sweterek z głębokim dekoltem w szpic. Jej szyję obejmowały ogromne, oczywi­ście także czarne, pokryte skórą słuchawki walkmana, przymocowane­go do paska spodni opiętych na szerokich biodrach. Była szczupła, co przy jej niskim wzroście sprawiało wrażenie, że jest bardzo delikatna. Niemal krucha. Dlatego te szerokie biodra i nieproporcjonalnie duże, ciężkie piersi wypychające sweterek przykuwały uwagę. Jennifer wie­działa o tym, że jej piersi muszą «niepokoić» mężczyzn. Prawie zawsze nosiła obcisłe rzeczy.

Podała mu dłoń, podsuwając pod usta. Patrząc mu w oczy, powie­działa szeptem:

– Pocałuj. Uwielbiam, jak wy, Polacy, całujecie dłonie kobiet na powitanie.

Jej dłoń pachniała jaśminem z odrobiną wanilii. To było elektryzu­jące: ten szept, ten zapach. I te biodra. Poza tym uwielbiał duże i cięż­kie piersi kruchych kobiet.

Przedstawił się. Zapytała go, jaki jest inicjał jego drugiego imienia, i gdy dowiedziała się, że «L», powiedziała coś, czego wtedy zupełnie nie zrozumiał:

– JL, jak Joni i Lingam. Masz inicjały tantry. To obiecuje rozkosz.

I gdy on zastanawiał się, co ona mogła mieć na myśli z tą tantrą, za­pytała go, czy może odwrócić i połączyć inicjały i nazywać go Eljot. Uśmiechnął się zdziwiony, ale przystał na to, sądząc, że to oryginalne.

Tak poznał Jennifer z wyspy Wight.

Odtąd spotykał ją bardzo często. Prawie zawsze ubrana na czarno i prawie zawsze z ogromnymi słuchawkami walkmana na szyi. Bo Jen­nifer ponad wszystko, może z wyjątkiem seksu, kochała muzykę i w każdej wolnej chwili jej słuchała. Jak się później okazało, muzyki słuchała także w chwilach, które normalnie nie sposób określić jako «wolne».

Ponadto Jennifer słuchała wyłącznie muzyki poważnej. Wiedziała wszystko o Bachu, potrafiła opowiedzieć miesiąc po miesiącu życie Mozarta, nucąc przy tym fragmenty jego menuetów, koncertów lub oper, znała libretta prawie wszystkich oper, których on nawet nie znał z tytułów. Była jedyną znaną mu cudzoziemką, która potrafiła wypo­wiedzieć i napisać nazwisko Szopena tak, jak robią to Polacy, przez «Sz». Pytała go o Szopena i gdy zorientowała się, że nie może jej po­wiedzieć nic ponad to, co sama wiedziała, była rozczarowana. Po pew­nym czasie nie mógł nie zauważyć, że coraz częściej Jennifer jest wszę­dzie tam, gdzie on bywał.

Było coś elektryzującego w jej osobie. Była niezwykle – sama twierdziła, że «odpychająco» – inteligentna. To odsuwało od niej wielu mężczyzn, których przyciągnęła swoim wyglądem i prowokacyjną sek­sualnością, a którzy po kilku minutach rozmowy wiedzieli, że niespe­cjalnie mają chęć na «aż taki» intelektualny wysiłek, aby zaciągnąć ją do łóżka. Większość i tak nie miałaby żadnych szans, a ci, którzy je mieli, robili duży błąd rezygnując, bowiem Jennifer stanowiła najlepszą nagrodę za ten wysiłek.

Była zagadkowa. Frapowała go. Od pierwszej chwili. Umiała słu­chać, była bezpośrednia, miała fotograficzną pamięć. Bywała senty­mentalna, nieśmiała i zawstydzona, aby za chwilę być wyuzdana do granic wulgarności. W ciągu paru sekund mogła przejść od analitycznej rozmowy o zasadach funkcjonowania giełdy w Londynie – jako gościa z «represjonowanej i komunistycznej» Polski zawsze go to interesowa­ło – do prowadzonej szeptem rozmowy o tym, dlaczego płacze, słucha­jąc «Aidy» Verdiego. Potrafiła także prawdziwie płakać przy stoliku w restauracji, gdy już mu to opowiedziała. Pamięta, jak kelnerzy pa­trzyli na niego z nienawiścią, podejrzewając, że zrobił jej jakąś potwor­ną krzywdę.

Była niedostępna. Podobała mu się, ale nie na tyle, by chciał zanie­dbać swoją genetykę i «zainwestować» czas, aby zdobywać ją i spraw­dzać, jak bardzo niedostępna była naprawdę. Pogodził się z tym, że Jennifer będzie wywoływała w nim wibracje i chowaną głęboko pokusę, aby jednak spróbować, a on po prostu oprze się temu. Dla nauki i Pol­ski – śmiał się w duchu.

Tego dnia miał imieniny. Chociaż nie wszystkie kalendarze wymie­niają imię Jakub tego dnia, obchodził swoje imieniny właśnie 30 kwiet­nia. Tak jak chciała jego matka. Ponieważ był środek tygodnia, zapro­sił wszystkich na przyjęcie do siebie w najbliższą sobotę. Zbliżała się północ, a on ciągle jeszcze pracował w swoim biurze. Nagle usłyszał ci­chutkie pukanie.

Jennifer.

Zupełnie inna. Bez słuchawek na szyi i ubrana nie na czarno!

Miała na sobie obcisłe jasnofioletowe spodnie zwężane do dołu i jasnoróżową rozpinaną koszulową bluzkę wpuszczoną w spodnie. Nie włożyła stanika, co przy jej piersiach wyraźnie było widać przez mate­riał bluzki. Włosy miała upięte w kok związany fantazyjnie jedwabną chusteczką w kolorze spodni. Załzawione, błyszczące oczy zaznaczyła lekko fioletowym kolorem i podkreśliła wargi szminką w tym samym kolorze. Kontury warg obrysowała innym ciemniejszym odcieniem fio­letu, co dawało wrażenie, że jej usta są wyjątkowo duże. Patrzył na nią jak oczarowany, nie mogąc ukryć zdziwienia.

– Myślisz, że Szopen też obchodził swoje imieniny? Nigdzie nie mogłam się tego dowiedzieć. Chciałam zdążyć przed północą z życze­niami. Zdążyłam. Jest dopiero za osiem dwunasta.

Zbliżyła się do niego, podniosła na palce i musnęła jego usta swoimi wargami. Przytuliła się do niego. Postanowił, że zapyta ją, jaka to firma tak genialnie miesza jaśmin z wanilią w jej perfumach. Pachniała do­kładnie tak samo jak pierwszego dnia, gdy ją poznał.

Widząc, że stoi, nie wiedząc, co zrobić z rękami, odsunęła się i pa­trząc mu w oczy, podała małego żółtego pluszowego tygrysa, który miał na brzuchu wyszyty czarną nicią napis po angielsku Get physical. Powiedziała:

– To imieninowy prezent dla ciebie. A teraz przestań już wreszcie pracować. Zapraszam na drinka do mnie. Obiecuję, że nie będę ci robić egzaminu z Szopena.

Uśmiechnął się, zaskoczony, myśląc cały czas, czy Get physical na pewno znaczy, że mają zacząć dotykać. Chciał, aby to właśnie znaczy­ło. Wyglądała dziś niezwykle. Kobieco, tajemniczo, tak bardzo inaczej niż zwykle. Ten zapach, ten głos, te biodra. I ten tygrysek. Postanowił, że zacznie się od teraz uczyć angielskich idiomów.

Chciał iść z nią natychmiast, ale przypomniał sobie, że musi za­mknąć program, który uruchomił, gdy ona zapukała do drzwi jego biu­ra, i wyłączyć komputer. Pocałował wewnętrzną stronę jej prawej dło­ni i wrócił do swojego biurka. Gdy wprowadzał komendy z klawiatury, nagle poczuł, że stanęła za nim, dotknęła jego głowy swoimi piersiami, nachyliła się nad nim i zaczęła delikatnie oddychać za jego uszami. Za­trzymał dłonie na klawiaturze. Nie wiedział, co zrobić. To znaczy wie­dział, ale nie mógł się zdecydować, jak zacząć. Sytuacja była dziwna. On siedział nieruchomo, jak sparaliżowany, z dłońmi na klawiaturze, a ona stała za nim i całowała jego włosy. W pewnym momencie odsu­nęła się na chwilę. Nie poruszył się. Usłyszał szelest tkaniny i za chwi­lę różowa koszula przykryła jego dłonie znieruchomiałe na klawiaturze komputera. Odwrócił powoli krzesło obrotowe, na którym siedział. Od­sunęła się, aby zrobić mu miejsce. Jej piersi znalazły się dokładnie na wysokości jego oczu. Weszła między jego rozsunięte kolana i powoli podsunęła piersi do ust. Były większe, niż sobie wyobrażał. Zaczął je delikatnie ssać.

W pewnym momencie wstał i przytulił ją do siebie. Drżał. Zawsze drżał w takich momentach. Tak jak inni ludzie drżą z zimna. Nieraz aż szczękał zębami. Wstydził się trochę tego, ale nie umiał się opanować. Wepchnął swój język w jej szeroko otwarte usta. Całował ją przez chwilę. Nagle odsunęła się od niego, uśmiechnęła się, podniosła swoją bluzkę, narzuciła na siebie, nie zapinając guzików, wzięła go za rękę i wyprowadziła na korytarz.

– Chodźmy już do mnie – wyszeptała.

Prawie biegła, ciągnąc go poprzez oświetlone tylko zielonymi lam­pami oznakowań wyjść awaryjnych korytarze jego instytutu. Musiała czuć, że on drży cały czas. W pewnym momencie zwolniła, wzięła go za obie ręce i wciągnęła do ciemnej sali wykładowej. Całując cały czas, pchała go tak długo, aż oparła o ścianę przy drzwiach wejściowych. Uklękła przed nim. Trzymał obie dłonie na jej głowie, gdy ona to robi­ła. Oparty o ścianę poddawał się jej ruchom, przyciskając i zwalniając plecami znajdujący się za nim wyłącznik światła. Kolumny jarzenió­wek podwieszonych do sufitu ogromnej sali z hałasem zapalały się i ga­sły na przemian. W momentach, gdy rozbłyskało światło, widział ją klęczącą przed nim. Ten widok potęgował jeszcze bardziej jego pod­niecenie. Ale już nie drżał. Było mu cudownie.

68
{"b":"101711","o":1}