Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zauważyli to dopiero w drodze powrotnej na parowcu wiozącym ich do Filadelfii. Aby uniknąć kłopotów w urzędzie imigracyjnym, oj­ciec Williama, nie mówiąc nic nikomu, sam wpisał datę urodzenia. Wy­brał dzień i miesiąc urodzin swojego ojca.

Czy może być coś bardziej wzruszającego dla dziadka niż wnuk o jego imieniu, obchodzący z nim w tym samym dniu urodziny?

Urzędnik zapomniał o dacie urodzenia, ale nie zapomniał podpiąć jako załącznika rachunku za adoptowane dziecko na sumę czterystu osiemdziesięciu dolarów.

Do rozliczenia przy podatkach.

Prawie dokładnie osiemnaście lat później William szukał w starych dokumentach rodzinnych swojego aktu urodzenia, aby dołączyć go do podania o przyjęcie na wydział pedagogiczny Columbia University w Nowym Jorku. Aktu urodzenia nie znalazł, ale znalazł pożółkły akt adopcyjny z dołączonym do niego rachunkiem z pieczątką «rozliczo­no» urzędu finansowego Dystryktu Columbia.

William był zamkniętym w sobie, milczącym chłopcem, marzącym o tym, aby zostać nauczycielem. Poza tym od szesnastego roku życia trenował futbol amerykański i – w tajemnicy przed ojcem – boks. Jego największym pragnieniem było stać się tak silnym, aby móc przeciw­stawić się ojcu, gdy w wybuchach chamskiej agresji wyżywał się na matce. Nienawidził go równie mocno, jak mocno i bezgranicznie ubó­stwiał swoją matkę.

Tego wieczoru, w dniu, gdy znalazł dokumenty, matka opowiedzia­ła mu o wszystkim.

Klęczał przed nią i płakał, słuchając, ale na końcu uśmiechnął się i powiedział: «Nie wyobrażasz sobie nawet, jaka to ulga wiedzieć, że taki kawał ostatniego gówna, jakim jest ten facet, który mnie kupił za czterysta osiemdziesiąt dolarów, nie jest moim prawdziwym ojcem. Ktokolwiek nim jest, nie może być gorszy od niego».

Jak myślisz, Jakubku, skąd ja to wszystko wiem w takich szczegółach?

Poza tym Kim mogłaby już wreszcie wrócić z tym winem, bo trzeź­wieję i robi mi się cholernie smutno. A naprawdę smutno dopiero będzie.

Ano, wiem to dokładnie od mojej matki, Juanity Alvarez-Vargas, której nie adoptowano, bo była dziewczynką.

Sześć miesięcy później William odbierał siostrę z liniowca, który przypłynął z Grenady do Nowego Jorku. Chociaż nigdy przedtem jej nie widział, nie miał wątpliwości, że to ona, gdy zobaczył wystraszoną drobną dziewczynę o ciemnogranatowych źrenicach, dokładnie takich jak jego, schodzącą niepewnie z trapu. Była przecież jego młodszą bliźniaczką. Młodszą o dziesięć minut. To wiedzieli oboje na pewno. Nato­miast ich daty urodzenia oficjalnie różniły się o miesiące. Dlatego żad­ne z nich nie było do końca pewne, kiedy się urodziło.

Kupił jej bilet za wszystkie oszczędności, jakie miał, a ubłagany przez niego dziadek, emerytowany pracownik Departamentu Stanu, za­łatwił jej* pracę sprzątaczki w swojej dawnej firmie. Brali tam chętnie do sprzątania wszystkich, którzy byli tani, nie znali angielskiego, więc nie mogli niczego ważnego podsłuchać i poza tym byli «gwarantowa­ni». W czasach Trumana, zimnej wojny i polowań na czerwone czarow­nice urządzonych przez McCarthy'ego było to szczególnie ważne. Oszczędzało drogiego i długotrwałego «prześwietlania». Poleconej przez zasłużonego «kolegę» Juanity oczywiście nie sprawdzano i w ten sposób, mimo braku zgody na pracę i wizy w paszporcie, w lutym pięć­dziesiątego drugiego zaczęła sprzątać sekretariat zastępcy rzecznika prasowego szefa Departamentu Stanu. Jednej z najbardziej chronionych instytucji w USA.

Przerwał, bo w tym momencie pojawiła się Kim. Przyniosła baweł­nianą torbę, z której wyjęła butelkę whisky i nic nie mówiąc, podała Jimowi. Nie komentując tego w pierwszym momencie, odkręcił pośpiesznie metalową zakrętkę i zaczął pić łapczywie prosto z butelki.

– Opowiesz mi potem, maleńka, jak to zrobiłaś, że ten barman aż tak zaryzykował i sprzedał ci to? – zapytał, odejmując butelkę od ust.

– Nie sprzedał, tylko dał. I nie opowiem. Musiałabym mówić bar­dzo źle o mojej matce. Wystarczy, że ty mówisz źle o swojej.

– Jeszcze nic złego nie powiedziałem! Poza tym tak mi się właśnie wydawało, że ten barman jest podobny do masażysty twojej mamusi – zaśmiał się zgryźliwie.

Odstawił butelkę i wrócił do opowieści.

– Zastępca rzecznika był zgorzkniałym pracowitym urzędnikiem, który doszedł do swojego stanowiska głównie dlatego, że nigdy nie protestował, zawsze miał czas, aby zostać po godzinach w biurze, i był gotowy na każdą podłość, aby tylko nie zarzucono mu braku lojalności. Takiej też lojalności wymagał od swoich podwładnych. Dlatego pierw­szą rzeczą, którą sprawdził, była lojalność Juanity Alvarez-Vargas, no­wej młodej sprzątaczki. Będąc z Grenady, nie ma się istotnej dla Ame­rykanina przeszłości, więc jedyne, co odkrył, to że Juanita nie ma jeszcze osiemnastu lat i że pracuje nielegalnie.

W swoim przestępczym spisku wyciera szmatami obsikaną deskę klozetową jego wykwintnej osobistej toalety i z premedytacją, nie ma­jąc na to pozwolenia, klęczy codziennie na kolanach, skrobiąc z dywa­nu cierpliwie wszystkie tłuste plamy po musztardzie, która mu codzien­nie kapie na podłogę z jego ulubionych hot dogów.

W akcie ogromnej łaski postanowił dać jej ostatnią szansę «odku­pienia».

Przyszło mu to do głowy pewnego środowego wieczoru.

Regularnie od trzech lat w środy wieczorami jadał kolacje ze swoim szefem i jego żoną. Ponieważ powszechnie znana ekskluzywna wa­szyngtońska restauracja «Old Ebbitt Grill» znajdowała się blisko jego firmy, nie jechał taksówką od razu do domu, tylko wracał do biura, aby napić się martini z oliwką. Zaczął to robić po trzeciej kolacji, kiedy za­uważył, że myśląc o ustach młodej – trzeciej – żony swojego szefa, po­ci się i jest podniecony.

Właśnie w tym podnieceniu wrócił kiedyś do opustoszałego biura, przygotował sobie kieliszek ulubionego martini extra dry z oliwką, po­stawił go na stoliku na listy przy oknie od strony ulicy, nastawił płytę z ulubionym trzecim koncertem fortepianowym C-dur Haydna, otwo­rzył ogromną okiennicę, opuścił spodnie oraz poplamione żółtym mo­czem majtki i stał w uniesieniu ekshibicjonisty, wierząc, że świat patrzy w podziwie i zachwycie na jego molekularnie mały członek w półerekcji. Kiedy mu półerekcja, wbrew woli, znikała, przywoływał ją, myśląc o tym, jak bardzo szczerze i głęboko nienawidzi swojego szefa, który miał wszystko, czego on nie miał: większe biuro, uścisk ręki samego prezydenta i trzecią już żonę. Każda była młodsza od poprzedniej.

On, biedak, miał jedną jedyną żonę, która była sześć lat starsza od niego i odkąd przestał z nią sypiać, utyła tak, że nie pokazałby się z nią – ze wstydu – nawet u piekarza na rogu. W swojej nienawiści do szefa mścił się na nim, wyobrażając sobie, że ta jego nowa młoda żona w uniesieniu wywołanym widokiem jego męskości i muzyką Haydna klęczy przed nim i bierze do ust to, co on z taką dumą pokazywał świa­tu przez okno od ulicy.

Jego żona nigdy nie wzięłaby tego do ust. Kiedyś dał jej do zrozu­mienia, że tego pragnie. Zareagowała takim obrzydzeniem, jak gdyby zaproponował jej połknięcie karalucha.

Pewnego razu w środę, gdy podniecony jak zwykle wrócił do biura, zastał tam jeszcze swoją nową, «nielojalną» sprzątaczkę, skrobiącą cier­pliwie na kolanach plamy z dywanu po jego musztardzie.

Jim przerwał opowiadanie. Odwrócił się nerwowo. Znalazł butelkę z whisky i łapczywie się napił. Zapalił papierosa i cofnął się nieco. Te­raz nie było widać jego twarzy, zasłoniętej cieniem wysięgnika szalupy. Jego głos, kiedy podjął opowieść, był zmieniony.

– I wtedy przyszło mu do głowy, że może zrobić coś dla uratowania godności Juanity Alvarez-Vargas.

Przygotował sobie martini. Włączył Haydna. Otworzył okno od uli­cy. Wrócił do maszyny do pisania, wyciągnął wystający z niej arkusz papieru i napisał na nim drukowanymi literami: «Visa –> Grenada». Wrócił do klęczącej sprzątaczki, położył przed nią ten arkusz papieru i nic nie mówiąc, odszedł do okna.

50
{"b":"101711","o":1}