Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zrozumiałem – odparł. – Więcej tego nie zrobię.

– To dobrze. Więc co powiedziała Mabel?

Powtórzył jej rozmowę z ciotką. Słuchała bez słowa. Zareagowała tylko raz, kiedy wspomniał o telefonach jej matki do Mabel i być może do ojca.

– O niczym mi nie mówili – powiedziała. – Wprawdzie domyślałam się tego, ale… – spojrzała na Myrona – widać nie ty jeden uznałeś, że nie zniosę prawdy.

Jechali jakiś czas w milczeniu. Przed skrętem w lewo z Northfield Avenue Myron dostrzegł we wstecznym lusterku szarą hondę accord. Chyba hondę. Dla niego wszystkie samochody wyglądały z grubsza jednakowo, a trudno o skromniejsze auto niż szara honda. Nie miał oczywiście pewności, ale podejrzewał, że ktoś ich śledzi. Zwolnił i zapamiętał numer – 890UB3. Rejestracja New Jersey. Kiedy wjeżdżał na parking szpitala Świętego Barnaby, honda pojechała dalej. O niczym to nie świadczyło. Jeżeli śledzący go był fachowcem, to nie mógł za nim skręcić.

Szpital Świętego Barnaby był większy niż w jego dzieciństwie, ale który szpital nie był? Kilkakrotnie przyjeżdżał tu z ojcem, kiedy zwichnął nogę, gdy musiano mu założyć szwy i na prześwietlenia, a raz, w wieku dwunastu lat, spędził w nim dziesięć dni, lecząc gościec stawowy.

– Pozwól, że pomówię z nim w cztery oczy – powiedział.

– Dlaczego?

– Jesteś córką Horace’a. Twoja obecność mogłaby go krępować.

– Dobrze. I tak muszę zajrzeć do pacjentów na trzecim piętrze. Spotkamy się w holu na dole.

Szefa strażników znalazł Myron w biurze ochrony. Ubrany w mundur siwowłosy, kędzierzawy Calvin Campbell siedział bez czapki za wysokim kontuarem w otoczeniu kilkudziesięciu monitorów. Z przekazywanych przez nie czarno-białych obrazów wynikało, że w szpitalu panuje spokój. Trzymając nogi na blacie, zapychał się sandwiczem nieco dłuższym od kija do bejsbola.

Myron spytał go o Horace’a Slaughtera.

– Nie pokazał się przez trzy dni z rzędu. Nie zadzwonił ani nic. Więc go wylałem – odparł Calvin.

– Jak?

– Co jak?

– Jak pan go wylał? Osobiście? Przez telefon?

– No, próbowałem się do niego dodzwonić. Bezskutecznie. Więc wysłałem list.

– Polecony?

– Tak.

– Podpisał, że go przyjął?

– Jeśli pan pyta o potwierdzenie, to jeszcze nie nadeszło.

– Czy Horace był dobrym pracownikiem?

Oczy Calvina zwęziły się.

– Jest pan prywatnym detektywem? – spytał.

– Kimś w tym rodzaju.

– I pracuje pan dla jego córki?

– Tak.

– Ma iskrę.

– Co?

– Iskrę – powtórzył Calvin. – Właściwie wcale nie chciałem go zatrudnić.

– Czemu pan to zrobił?

Zmarszczył brwi.

– Nie słucha pan? Przecież mówię, jego córka ma iskrę. Trzyma sztamę z tutejszymi szyszkami. Wszyscy ją lubią. Słyszy się różne rzeczy. Plotki, wie pan. Więc pomyślałem, a co tam. Ochroniarz to nie chirurg mózgu. I go przyjąłem.

– Jakie plotki?

– Ej, nie łap mnie pan za słowa. – Campbell wyciągnął przed siebie ręce, jakby odpychał kłopoty. – Mówię tylko, że ludzie gadają. Pracuję tu od osiemnastu lat. Nie jestem czepialski. Ale jeśli ktoś nie zjawia się przez trzy dni w robocie, to nie mogę na to pozwolić.

– Ma pan coś do dodania?

– Nie. Przyszedł tu. Robił, co do niego należy. A kiedy się nie pokazał, to go wywaliłem. I koniec.

Myron skinął głową.

– Dziękuję panu.

– Ej, może pan coś dla mnie zrobić?

– Co?

– Może by córka zabrała z szafki jego graty. Przyjmuję nowego pracownika i szafka by mi się przydała.

Myron wjechał windą na pediatrię. Okrążył stanowisko pielęgniarek i przez dużą szybę dostrzegł Brendę. Siedziała na łóżku dziewczynki, najwyżej siedmioletniej. Zatrzymał się i chwilę ją obserwował. Przebrana w biały fartuch, na szyi miała stetoskop. Dziewczynka coś do niej powiedziała. Brenda uśmiechnęła się i włożyła jej do uszu słuchawki. Roześmiały się. Na skinienie Brendy do łóżka podeszli rodzice dziewczynki.

Mieli wychudzone twarze – zapadłe policzki, a w pustych oczach śmiertelne cierpienie. Brenda coś do nich powiedziała. Znów się roześmiały. Myron patrzył jak urzeczony.

Wreszcie Brenda opuściła pokój i podeszła prosto do niego.

– Długo tu stoisz? – spytała.

– Minutę, dwie – odparł. – Lubisz to.

– To jeszcze lepsze od koszykówki.

Nic dodać.

– I co? – spytała.

– Twój ojciec ma tu szafkę.

Zjechali windą do podziemi. Czekał tam na nich Calvin Campbell.

– Zna pani kombinację? – spytał.

Zaprzeczyła.

– Nie szkodzi.

Campbell uderzył z wprawą ołowianą rurką i zamek szyfrowy pękł jak szkło.

– Może pani zapakować rzeczy do tego pustego kartonu w kącie – powiedział i wolno odszedł.

Brenda spojrzała na Myrona. Skinął głową. Otworzyła szafkę. Z wnętrza buchnął odór brudnych skarpet. Myron skrzywił się, zajrzał do środka i dwoma palcami uniósł koszulę. Wyglądała jak koszula z reklamy „przed upraniem” proszkiem Tide.

– Tata nie za często odwiedzał pralnię – powiedziała Brenda.

Zdaje się, że nie często też wyrzucał śmieci. Szafka wyglądała tak, jakby upchnięto do niej cały akademik. Zawalały ją brudne ubrania, puste puszki po piwie, stare gazety. Trafiło się nawet opakowanie po pizzy. Brenda przyniosła karton i zabrali się do opróżniania śmietnika. Myron zaczął od mundurowych spodni. Po zadaniu sobie pytania, czy są własnością Horace’a, czy szpitala, po chwili zadał sobie drugie, czemu traci czas na takie błahostki. Przeszukał kieszenie spodni i wyjął zmiętą kulkę papieru.

Po rozprostowaniu okazało się, że jest to koperta. Wyjął z niej kartkę i zaczął czytać.

– Co to? – spytała Brenda.

– List od adwokata.

Podał jej kartkę. List brzmiał:

Drogi Panie Slaughter!

Otrzymaliśmy pańskie listy i wiemy o pańskich uporczywych próbach skontaktowania się z naszą kancelarią. Wyjaśniłem panu osobiście, że sprawa, w której pan się do nas zwraca, ma charakter poufny. Dlatego proszę, by zaniechał pan kontaktów z nami. Dalsze próby potraktujemy jako nękanie.

Z poważaniem,

Thomas Kincaid

– Wiesz, o czym mowa? – spytał Myron.

Brenda zawahała się.

– Nie – powiedziała wolno. – Ale to imię i nazwisko, Thomas Kincaid, brzmi znajomo. Nie potrafię go jednak umiejscowić.

– Może już coś załatwiał twojemu tacie.

Potrząsnęła głową.

– Wątpię. Nie przypominam sobie, żeby ojciec korzystał z usług prawnika. A jeśli nawet, to wątpię, czy wybrałby się do Morristown.

Myron zadzwonił z komórki do biura. Wielka Cyndi połączyła go z Esperanzą.

– Co jest? – spytała Esperanza, wcielenie uprzejmości.

– Czy Lisa przefaksowała ci rachunek telefoniczny Horace’a Slaughtera?

– Leży przede mną. Właśnie go sprawdziłam. Jakkolwiek groźnie to brzmi, zdobycie wykazu czyichś rozmów pozamiejscowych nie nastręcza trudności. Niemal każdy prywatny detektyw dysponuje źródłem informacji w firmach telefonicznych. Potrzeba tylko trochę smaru.

Myron dał znak Brendzie, że chce list z powrotem. Oddała mu go, uklękła i z głębi szafki wydobyła plastikowy worek. Myron sprawdził numer telefonu Kincaida.

– Dzwonił pod pięć-pięć-pięć-jeden-dziewięć-zero-osiem? – spytał Esperanzę.

– Tak. Osiem razy. Żadna z rozmów nie trwała pięciu minut.

– Coś jeszcze?

– Nadal szukam, do kogo telefonował.

– Coś się urodziło?

– Może. Dwa razy dzwonił do sztabu wyborczego Arthura Bradforda.

Myron poczuł znajomy, wcale miły dreszczyk. Znów wyskoczyło to nazwisko. Arthur, jeden z dwu synów marnotrawnych rodu Bradfordów, ubiegał się w listopadowych wyborach o stanowisko gubernatora.

– Dobra. Coś jeszcze?

– Na razie nie. Aha, nie znalazłam nic… dosłownie, nada… na temat Anity Slaughter.

To go nie zaskoczyło.

– Dobrze, dzięki.

Rozłączył się.

– I co? – spytała Brenda.

– Twój ojciec wydzwaniał do tego Kincaida. Dzwonił też do sztabu wyborczego Arthura Bradforda.

14
{"b":"101649","o":1}