Bołdyrew i synowie jego myśleli inaczej. Nie wierzyli w prędkie wygaśnięcie rewolucji, bo, podług ich zdania, była ona zaledwie jednym z etapów potężnego ruchu i musiała przejść kilka okresów w przeciągu szeregu lat. Jako uczciwi obywatele obywatele, nie mogli i nie chcieli pozostawiać ojczyzny bez pomocy, widząc, jak ją rozdzierały i burzyły niewprawne ręce teoretyków, marzycieli, zbrodniarzy i ciemnych prostaków.
Piotr Bołdyrew mówił:
– My – fachowcy musimy pozostać na stanowisku swojem, bo jesteśmy potrzebni każdemu rządowi. Pamiętajmy, że ostatnie słowo, stanowcze, decydujące słowo powie wieśniak. On tupnie nogą, zaklnie, ugnie opętańców i ład ustanowi na długo. Jakżeż się obejdzie bez fachowych ludzi? Przecież włościaństwo nie uwierzy hołocie w skórzanych kurtkach, z tekami pod pachą, tym tysiącom przeróżnych komisarzy, którzy burzą Rosję i żądają, aby wieś żywiła ich! Chłopi wogóle nic wspólnego z miastem nie mieli, a teraz nagle to miasto wsadziło im na kartki komisarzy-pasożytów, obcych im i nie otoczonych nawet szacunkiem, bo są ciemni i niepiśmienni nieraz. Władze żądają od włościan chleba, mięsa, masła dla czerwonej armji, niczem za to nie płacąc, bo miasto samo nie posiada żadnych towarów, oprócz dzienników, broszur, haseł i innych rewolucyjnych dekoracyj. My musimy czekać na przyjście chłopa z mocnym kijem i twardą pięścią, aby pomóc mu w odrodzeniu chorej ojczyzny!
Takie myśli zmusiły inżynierów do ponownego zgłoszenia się w komisarjacie pracy. Powiedziano im, że zostaną wezwani, gdy proletarjat będzie potrzebował ich fachowej pomocy.
Tymczasem komisarz dzielnicowy, korzystając z tego, że część robotników mieszkających w domu Bołdyrewa, wyjechała na wieś, ulokował kilka rodzin.
Byli to żebracy oraz ciemne osobistości z pośród najgorszych mętów wielkomiejskich. Zaczęły się natychmiast kradzieże i bójki, a po nich – rewizje, ciągłe nachodzenie milicji, oddziałów wojskowych, władz śledczych, składających się z robotników, żołnierzy i dawnych kucharek. Najwięcej cierpieli od tych wizyt „burżuje", którym za każdym razem coś zabierano i na dobitkę wymyślano do „grabieżców pracującego ludu".
Życie z dnia na dzień stawało się nieznośniejszem.
Kobiety szpiegowały panią Bołdyrewą i donosiły milicji o kupowanych przez nią zapasach żywności, o „nadmiernej" ilości posiadanego ubrania, bielizny i obuwia. Po nocach wdzierali się jacyś ludzie, podający się za agentów walki ze spekulacją, rekwirowali chleb, mąkę i różne rzeczy, należące do rodziny burżuazyjnej, obsypywali obelgami i za każdym razem kradli to i owo.
Wreszcie nadszedł kres cierpliwości.
Było to na początku grudnia. Szalały mrozy. Bołdyrewy siedzieli w swoich pokojach w futrach, bo w nieopalonem mieszkaniu panował przejmujący chłód i wilgoć.
Nagle w sąsiednim pokoju, zajmowanym przez sześć rodzin robotniczych, rozległy się przeraźliwe krzyki. Płakała i jęczała żałośnie jakaś kobieta.
Pani Bołdyrewa długo nadsłuchiwała, poczem rzekła:
– Może coś złego przydarzyło się tej kobiecie? Zajrzę do niej… Weszła i po chwili powróciła, blada i wzruszona.
– Grzegorzu! – zawołała, zwracając się do młodszego syna. – Biegnij natychmiast po doktora Lebediewa i proś, żeby wnet przyszedł. Jakaś robotnica ma poród! Spiesz się!
Znajomy lekarz przybył natychmiast, zbadał chorą i oznajmił:
– Nie mamy ani chwili do stracenia! Jednak w lokalu położnicy panuje taki straszny nieporządek, i brudy, że grozi jej zakażenie i śmierć. Nie wiem, co robić?
Pani Bołdyrewa spojrzała na męża i synów.
– Moi drodzy. – rzekła, – wyjdźcie na miasto, a my tymczasem przeniesiemy chorą do mego pokoju. Nie można biedaczki zostawić bez pomocy!
Mężczyźni wyszli, lecz gdy powrócili, spotkała ich zapłakana pani Bołdyrewa.
– Wiecie, jaką nikczemność uczyniła kobieta, którą niemal od pewnej śmierci uratowaliśmy? Po skończonym porodzie bezczelnie oznajmiła, że nie ruszy się już z mego pokoju. Natychmiast też wprowadziła się cała rodzina: jej matka, mąż, czworo dzieci…
Rozmowę tę posłyszano w sąsiednim, bo rozległ się ostry, złośliwy głos kobiety:
– Burżuje przeklęte! Mieszkają w czystości i bogactwie i myślą, że my jesteście gorsi od nich! Dość tego! Napili się naszej krwi, teraz my – górą!
Wyplunęła jakieś zgniłe wyzwiska i umilkła.
– Niema rady! – zawyrokował Bołdyrew. – Trzeba uciekać…
– Dokąd? – spytała żona.
– Na wieś, do brata Sergjusza. dawno zapraszał nas. Na wsi, może, spokojniej będzie -odpowiedział szeptem.
– To dobra myśl! – podtrzymali go synowie.
Kilka dni upłynęło, zanim udało się Bołdyrewym otrzymać pozwolenie na wyjazd ze stolicy. W wolnej republice proletarjackiej całą ludność oprócz należących do partji bolszewików, jak skazańca do taczki, przykuto do swego miejsca. Znajomi robotnicy dopomogli jednak i rodzina Bołdyrewych, ograbiona do szczętu, przeniosła się do majątku Rozino w obwodzie Nowogrodzkim.
Westchnęli z ulgą, przypominając sobie ostatnią przed wyjazdem z Piotrogrodu rekwizycję, pozbawiającą ich resztek mienia, ciągłe rewizje i kontrole paszportów w pociągu, podejrzliwość milicji i obelgi bezkarne, doznawane od włóczących się wszędzie marynarzy. W Rodzinie panował spokój i dostatek.
Dopiero teraz zrozumieli Bołdyrewy, jak mało cenili dobrobyt i dobrodziejstwa cywilizacji. Pojmowali też, że człowiek kulturalny zbyt wielką wagę przywiązuje do zbytków, wchodzących w tryb codziennego życia.
Piotr ze śmiechem mówił:
– Dawniej gniewałem się na praczkę za źle wyprasowany kołnierzyk, a teraz mogę chodzić zupełnie bez kołnierzyka. Wszystko na świecie jest warunkowe!
Jednak fala rewolucyjna szybko dotoczyła się i do Rozina.
Pewnego razu we dworze zjawiła się gromada chłopów. Prowadził ich ponury człowiek w oficerskim płaszczu bez szlifów. Miał złą twarz i oczy pełne nienawiści i zaciętości. Zażądał, aby właściciel majątku wyszedł do „ludu". Sergjusz Bołdyrew zaprosił przybyłych wieśniaków do dworu. „Lud", stanąwszy przed „panem", milczał, chrząknął i trącał się łokciami. Wreszcie wystąpił nieznajomy człowiek i rzekł hardo:
– W ważnej sprawie przyszliśmy do was… towarzyszu burżuju… Bołdyrew przyglądał mu się bacznie. Po chwili klasnął w dłonie i zawołał:
– Nie poznałem was narazie! Klim Gusiew? Dawno was nie widziałem. To wy przepiliście swoją chatę i ziemię, a potem porzuciliście? Cóż robicie teraz?
Nie dopowiedział wszystkiego pan Byłdyrew. Wiedział, że pijany chłop popełnił w pobli-skiem miasteczku jakąś zbrodnię, został skazany na więzienie i wykluczony z „obczyzny", czyli pierwotnej, nieśmiertelnej komuny włościańskiej.
– Jestem pełnomocnikiem Rady robotniczych i włościańskich delegatów na cały obwód -odparł z dumą, zuchwale patrząc na „burżuja".
– Z czem przychodzicie do mnie? – spytał Bołdyrew.
Gusiew, unikając jego wzroku, mruknął:
– Przyszliśmy do was, towarzyszu, aby zażądać od was oddania chłopom waszej ziemi, bydła, inwentarza i dworu. Należy to teraz do ludu!
Na potwierdzenie tych słów groźnie podniósł pięść.
Bołdyrew zmarszczył brwi. Nie podobał mu się argument „prawny" niepiśmiennego pijaka Gusiewa.
– Pięść schowajcie, człowieku, bo inaczej nie dojdziemy do niczego! – rzekł surowym głosem. – Z gazet wiem, że w styczniu ma się zebrać konstytuanta. Ona uchwali nowe prawo o ziemi. Zaczekajmy! Do terminu niedługo już!
Pogłaskał siwą brodę, spływającą mu na pierś, i spoglądał na chłopów spokojnie i życzliwie. Gusiew nagle zaklął ohydnie:
– Nie zwódź nas, burżuju, krzywdzicielu! Dość już wycisnąłeś z nas łez, potu i krwi! Oddawaj wszystko! Bacz, abyśmy nie urwali ci głowy i nie zaświecili ci do oczu, cha-cha -chłopską iluminacją!
– Grozisz? – spytał Bołdyrew i, zwracając się do chłopów, zawołał:
– Cóż milczycie, sąsiedzi? Żyłem z wami w przyjaźni. Wy wiecie, że ja nie wyciskałem z was ani potu, ani łez, ani krwi! Brednie to głupie tego bezdomnego włóczęgi, pijaka, aresz-tanta! Mówcie! Chcę wiedzieć, czy sprawiedliwość żyje w waszych sercach!