Литмир - Электронная Библиотека

0 kromkę jego. Tymczasem – widzimy całkiem inny obraz. Klasa posiadaczy i klasa służącej jej inteligencji staje się coraz bardziej obojętną dla spraw religijnych; klasa nędzarzy oraz skazańców skazana na wytężoną, szybką, ciężką pracę w ciągu 8-10 godzin prawie zupełnie się odwróciła od kościoła. Dlaczego? Przyczyna tego zjawiska leży w nerwowem przemęczeniu, które nie pozwala na skupienie się, poważne rozmyślanie lub przejęcie się wewnętrzne. Stanowi to wynik naszej epoki paradoksu!

Klasa posiadaczy, zainteresowana w stałych i silnych rządach i klasa nędzarzy, nienawidząca rządu, który nie jest w stanie zmienić ich losu, obydwie dążą do ciągłych zmian, których powodem jest brak stałości psychologicznej, nie dającej możności stworzenia hasła przewodniego. Stąd wynikają ciągłe kryzysy rządowe, strajki generalne, rewolucje. Nasza cywilizacja potrzebuje przedewszystkiem pokoju, którego broni ona nazewnątrz armatami i bagnetami, a wewnątrz – nałożeniem na wszystkich jarzma wytężonej, gorączkowej pracy i wyścigu z maszynami. Tymczasem przepaść pomiędzy posiadaczami i pracownikami pogłębia się z szaloną szybkością. Proszę panów spojrzeć na tego brutalnego, triumfującego nuworysza, który wysiada z Hispano-Suizy, i na tę nędzarkę o zbiedzonej, steranej twarzy i przygasłych oczach nienawidzących, która zbliża się do naszego stolika i wyciąga z ceratowej teki „Paris-Midi", chociaż tę gazetę wszyscy już przed południem przeczytali. Zrozumieli grożące niebezpieczeństwo, a może poczuli wyrzuty sumienia nieliczni amerykańscy miljarderzy. Jedni z nich dążą do przekształcenia robotnika na maszynę – sprawną, silną i niepotrzebującą myśleć. Drudzy, jak Rockefeller i Morgan, rzucają ogromne sumy na „wszechludzkie" instytucje – uniwersytety, szpitale, naukowe pracownie, bibljoteki, a Ford – zadarmo prawie oddaje swoim robotnikom auta swojej fabryki. Być może, jakiś Guerlain lub Chanel postanowią nawet zaopatrywać każdą pracownicę we flakon najprzedniejszych perfum; rządy zmuszają budować domy robotnicze, kluby, czytelnie, teatry… lecz są to paljatywy, mikro-atomy wysiłku w chaotycznem, obłędnem tempie życia, w makro-kosmie nędzy i nieładu socjalnego.

Widział to wyraźnie w innej dziedzinie już Talleyrand i na Kongresie Wiedeńskim doradzał monarchom, aby swoją zbyt samowolną władzę ograniczyli samorzutnie, nie czekając, aż ludy same zażądają tego z całą stanowczością i bezwzględnością.

– Jakoś nie słychać nic o takim Talleyrandzie kapitalizmu! – zauważył Francuz.

– Tak! – zgodziłem się. – A tymczasem, gdyby nie ciężkie jarzmo wyścigowej pracy, gdyby nie bicz, w którego drapieżnem klaskaniu słyszeć się dają złośliwe wołania: „Ciągle naprzód! A prędzej! A mocniej! z całej siły mózgu i mięśni!" – gdyby nie to hasło naszej współczesności, – hasło, które żąda i wytwarza ład strasznego, niewolniczego rygoru, pochłania każdą chwilę, czy to pracy, czy wypoczynku, i każdą myśl, – biada światu „cywilizowanemu!" Runąłby on, bo cywilizacja naszego wieku możliwą jest tylko w warunkach pokoju. Wojny i rewolucje wstrząsają jej podwalinami i burzą, bo gmach jej nie jest scementowany ani stałością psychologiczną, ani zdolnością do namysłu, ani pobudkami religijnemi, ani hasłami idejowemi.

Jeżeli po wybuchu krótkotrwałych wojen i rewolucyj ludzkość szybko powracała do dawnego bytowania, usiłując wytężoną pracą odrobić stracony czas, i – wszystko szło po – dawnemu, to państwa i społeczeństwa zawdzięczają taki pomyślny nawrót wyłącznie tradycyjnemu zaufaniu w dobroczynne, chociaż powolnie przejawiające się skutki ewolucji myśli, która z czasem powinna spowodować głęboką reformę w dziedzinie ekonomiki i polityki.

Komunizujący Francuz, wielbiciel Rollanda, Barbussa i „l'Humanité", wtrącił, zuchwale potrząsając głową:

– Nie myślcie, moi drodzy, że będzie tak zawsze! O, nie! Przypomnijcie sobie frakijskiego gladjatora, Spartakusa!

Jakże kornie chylili głowy niewolnicy przed dumnymi patrycjuszami rzymskimi, jak biernie pędzili oni swój marny spodlony żywot! I oto zjawił się buntownik, przemówił do uciemiężonych ze stoków Wezuwjusza i wraz z innymi niewolnikami – celtami Kryksem i Eno-majem poprowadził za sobą 200-tysięczną armję, zwalczył żelazne kohorty pretorów Klau-djusza, Warynjusza, Poplikoli i Klodjana, a nawet zagroził Rzymowi!… Od tego czasu patry-cjat rzymski stracił na dumie i już nie mógł spać spokojnie. Upajajcie się, chowacie głowy w piasek wszechwładnych tradycyj, – doczekacie się swego Spartakusa na Place de la Concorde, na Picadilli i na Down-street!

– Jak dotąd na to się nie zanosi! – zauważył Anglik. – Państwa Zachodu wierzą w parlamentaryzm i posiadają poczucie państwowości.

– Tak! – potwierdził Niemiec. – Nawet socjaliści nie są pozbawieni tych właściwości narodów cywilizowanych. Dowiedli oni tego wszędzie w Europie podczas wielkiej wojny.

Obawiając się, że rozmowa przeciągnie się zbytnio, zacząłem mówić dalej:

– To, co powiedziałem i co dorzucili panowie, daje się zastosować do wszystkich państw europejskich, Ameryki północnej, Australji. Istnieje jednak pewien kraj ogromny i całkiem odmienny, pełen jeszcze bardziej jaskrawych wprost tragicznych paradoksów…

– Rosja!… – wtrącił Amerykanin.

– Rosja! – przytaknąłem. – Kraj, którego nikt na Zachodzie nie zna, bo rządy carskie rozpowszechniały o nim fałszywe wieści, a jeszcze bardziej fałszywe – wrogowie tych rządów! Nie znali też Rosji, prawdziwej, mużyckiej, sekciarskiej Rosji, sami Rosjanie. Ufając potędze caratu, wojska, policji, żandarmów, duchowieństwa, chcieli oni widzieć w tych 130-150 miljonach dopiero przed 69 laty napół zwolnionych chłopów bierne, ujarzmione stado, pełne pokory przed carem, potulne, naiwne, noszące w zbiorowem sercu swojem istotną treść Bóstwa, dla którego gotowe było w każdej chwili wstąpić na drogę męczenników, tak barwnie opisanych w „Czetji-Minejach".

Pomyślałem chwilę i dodałem:

– Doprawdy, ciężko mi jest mówić o tem z zachodnimi ludźmi, bo czuję się tak, jakgdy-bym mówił o tubylcach świeżo odkrytej wyspy! Nikt mi nie uwierzy, a co najgorsza – posądzi o tendencję i stronniczość! Polak musi przecież źle mówić o Rosjanach?! Jak tu obnażać istotę duszy tego narodu, gdy wszyscy dobrze pamiętają najbardziej błyskotliwą, pełną romantyzmu i czaru umysłowość „les boyards russes" i inteligentów?! Mój Boże! Dostojew-skij, Tołstoj, Pawłow, Woronow, Miecznikow, Mendelejew, Riepin, Rachmaninow, Czajkow-skij, Paolo Trubeckoj, – setki sławnych imion z dziedziny literatury, nauki, sztuki plastycznej, teatru, muzyki, baletu! Któż uwierzy? Wiwisekcjom tego rodzaju nie bardzo dowierzają nawet w Polsce, chociaż znaczna jej część prawie 11 wieku przebyła pod panowaniem Katarzyny, Pawła, dwóch Aleksandrów i dwóch Mikołajów! Do Rosji stosują miarę podług wzorów europejskich, dobrą dla najlepszych okazów, chociaż tych na 150 000 000 poddanych ich cesarskich mości – imperatorów Wszechrosji naliczyć można byłoby najwyżej dwa mil-jony, czyli zaledwie połowę ludności Paryża.

– Resztę zaś stanowiło bydło? – spytał Anglik, badawczo patrząc na mnie.

– Nie, tego nie twierdzę! – odparłem. – Reszta składała się z ludzkiego materjału, którego nie można było jednak, jak piasku lub drzewa, ważyć na delikatnej, precyzyjnej wadze karatami, co stosują jubilerzy do djamentów i złota.

– To prawda! – kiwał głową w zamyśleniu amerykański dziennikarz. – My w Stanach mamy też odmienne szablony dla czarnych i czerwonoskórych…

– Podobne to, chociaż nie ścisłe, porównanie! – zauważyłem. – Proszę teraz wyobrazić sobie 150 miljonowy naród, niejednolity, rozrzucony na olbrzymiej przestrzeni, a pozbawiony fizjologii współczesnego białego człowieka: poczucia sprawiedliwości, zrozumienia obowiązku, poszanowania prawa, potrzeby trwałego porządku i systemu. Naród ten nie mógł wyrobić w sobie i wykształcić tych niezbędnych dla stworzenia państwa i społeczeństwa idej, ponieważ był rzeczą, igraszką w rękach samowładnych carów, obawiających się dać swoim poddanym oświatę, bo, jak mówił Aleksander III, – „uczony syn kucharki staje się zawsze rewolucjonistą!" I co za dziwny obraz, niemal apokaliptyczny! Car, zaczynając od moskiewskich kniaziów i Iwana Groźnego, a kończąc na „Mikołaju Krwawym" lub „Ostatnim", wysilali się na drapieżność względem swoich „wiernopoddanych, umiłowanych dzieci" i względem sąsiadów zakordonowych, na przelew krwi, na pogwałcenie prawa i moralności, na despotyczne, tyraniczne rządy. Naród powinien był, zdawałoby się, nienawidzieć carów, a tymczasem przez cały przeciąg samowładztwa myśl, serce i marzenia ludu skierowały się ku carowi, wszystko przebaczały mu, tłumaczyły złe, niesprawiedliwe rządy wpływami szlachty, biurokracji, kupców i wogóle – „bogaczy", spokojnie jednak przyjmowały drapieżność i zaborczość swoich władców, bo drapieżność i zaborczość leżały na dnie duszy narodowej.

2
{"b":"100830","o":1}