Литмир - Электронная Библиотека

Wysoka, wiotka, o dumnie osadzonej pięknej głowie stała młoda żydówka. Biała, jak mleko, twarz, płonące oczy, czarne łuki brwi, namiętne usta i olbrzymi węzeł kruczych włosów, drobnemi kędziorkami spadających na kark i natchnione czoło, – wszystko było doskonałe w linji, rysunku i barwie.

– Judyta… – szepnął Lenin…

Stała spokojna, wyniosła z opuszczonemi wzdłuż kształtnych bioder rękami. Ledwie dostrzegalnie falowała wysoka pierś.

Fedorenko, lubieżnie mrużąc oczy, długo przyglądał się jej. Wreszcie spytał zmienionym głosem:

– Imię i nazwisko pięknej… pani?

Nie poruszyła się nawet i nie spojrzała na sędziów.

– Jaka pani niedobra! – cicho zaśmiał się Fedorenko. – Wiemy przecież, że zachwycamy się w tej chwili pięknością i wdziękiem panny… Dory Frumkin…

Nie zmieniła postawy; nawet powieki jej nie drgnęły. Zdawało się, że nic nie słyszy i nie widzi przed sobą.

– Czy to jest Frumkin, o której oskarżony mówił nam? – zadał sędzia pytanie Wołodzimi-rowi.

– Tak… – szepnął oficer, bojąc się spojrzeć na stojącą przy drzwiach kobietę.

Przy tem strasznem dla niej słowie nie zdradziła najmniejszego wzruszenia i niepokoju.

– Własow! – zawołał urywanym głosem sędzia. – Odprowadźcie Dorę Frumkin do mojej kancelarji i powiedzcie, aby Maria Aleksandrówna zajęła się nią. Wkrótce przyjdę…

Żołnierze wyprowadzili aresztowaną.

– Włodzimierzu Iljiczu! – zawołał Dzierżyński. – Wychodźcie teraz i oznajmijcie, że za cenne zeznania darujecie życie obywatelowi Wołodzimirowi, chociaż zasłużył na śmierć.

Lenin powstał i, patrząc na dawnego szofera i sędziów, nie mógł wyrzec ani słowa.

Fedorenko zbliżył się do niego i zaczął rozmowę, chwaląc się swojem doświadczeniem i opowiadając o dawnych czasach, gdy, jako rotmistrz żandarmów, potajemnie sprzyjał prawdziwym rewolucjonistom. Lenin słuchał go zimno, z wyrazem wstrętu na twarzy.

Dzierżyński tymczasem wydał jakieś rozkazy.

Żołnierze, zwolniwszy kobietę i chłopca wyszli. Wołodzimirow tulił do siebie drżącego, słaniającego się synka i męczeńskim, zbolałym wzrokiem patrzył w surowe oczy żony.

– Jesteście wolni, zupełnie wolni – syknął Dzierżyński, oglądając się poza siebie, gdzie stał wachmistrz Własow. – Proszę wychodzić… Najpierw kapitan Wołodzimirow, a później kobieta… dziecko – naostatku.

Wołodzimirow ruszył naprzód, ledwie jednak doszedł do drzwi i wyciągnął ręką do klamki, padł strzał. Śmiertelnie ugodzony w głowę człowiek runął na ziemię. Żona rzuciła się do niego, lecz w tej chwili Własow wypuścił kulę. Upadła na ciało męża bez życia. Drzwi natychmiast się otwarły; wbiegł chiński żołnierz. Schwyciwszy chłopaka, zdusił mu gardło i wyniósł z pokoju. Chińczycy, popędzani przez wachmistrza, za nogi wyciągali do korytarza zabitych i zacierali ślady krwi.

– Państwo stoi na przemocy, sile i gwałcie! – przypomniały mu się słowa jego, tak często powtarzane.

– Czy na takim gwałcie, jaki widziałem tu, można budować państwo? Czy to jest droga do nowego życia ludzkości? – wirowały w głowie jego pytania.

Znowu się wzdrygnął i ze wstrętem słuchał opowiadania Fedorenki o niezwykłej celności oka grubego wachmistrza.

– Przyklejałem skazanym srebrne pięć kopiejek, drobną monetkę, na piersi, a ten chłop kulą wbijał ją w serce! – śmiejąc się, mówił z zachwytem.- Kanalja… ohydny kat… – pomyślał Lenin, jednak nic nie powiedział.

Pamiętał słowa Dzierżyńskiego, że „czeka" jest sztandarem dyktatury proletarjatu, a on -Włodzimierz Lenin był jego dyktatorem i być takim chciał jak najdłużej, bo nikogo innego wśród tysięcy towarzyszy nie widział.

Znowu zamajaczyła przed jego wzrokiem daleka, mała, świetlana, promienna przyszłość świata zwolnionego z kajdan przeszłości.

Musiał tam zajść z każdą cenę.

Zacisnął zęby i milczał.

– Wołodzimirowy umarli z wdzięcznością w sercu dla was, towarzyszu! Lekka, przyjemna śmierć, a dla was – dobry omen!

Zaśmiał się Lenin, lecz nic nie odpowiedział. Nie miał się i odwagi. Szybko wyszedł, skinąwszy głową w stronę Dzierżyńskiego i Fedorenki. W sieni oczekiwał na niego agent „czeki". Miał go eskortować do Kremlu z rozkazu Dzierżyńskiego.

– Jak się nazywacie, towarzyszu? – zapytał go Lenin, gdy już wyszli na ulicę.

Chciał posłyszeć głos człowieka, który przed chwilą nikogo nie zamordował i nie widział męki i konania.

– Apanasewicz, pomocnik komendanta „czeki" – od parł, salutując po wojskowemu. Lenin wypytywał go o straszny dom śmierci.

Agent na wszystko odpowiadał jednakowo:

– Zapytajcie o to, towarzyszu naszego prezesa. Ja nic nie wiem!

Jednak, gdy doprowadził dyktatora do bramy Kremlu, zatrzymał go i szepnął:

– Jeżeli potrzebny wam będzie człowiek zuchwały, na wszystko gotowy, przypomnijcie sobie moje nazwisko: Apanasewicz!

– Apanasewicz… – powtórzył Lenin i obejrzał się.

Agent znikał już w kotłujących się strugach i obłokach zamieci, szybkim krokiem idąc w stronę katedry św. Bazylego.

Wygwizdywał jakąś piosenkę ludową…

ROZDZIAŁ XXVII.

Ponury nastrój, niby kleszcze zimne. lub śliskie skręty płaza wstrętnego, ściskał serce i mózg Lenina. Czuł się tak, jakgdyby sam przed chwilą wyszedł z więzienia. Chciał się uśmiechnąć, przypominając sobie radość, niemal pijaną, bujną, gdy niegdyś opuścił celę, a furtka więzienna zatrzasnęła się za nim przy ul. Szpalernej w Petersburgu. Nie zdobył się jednak na uśmiech.

Potarł czoło i zaczął chodzić po pokoju, włożywszy wilgotne ręce do kiszeni tużurka.

Uświadomił sobie wkrótce swoje uczucia. Stanowczo nie mylił się. Miał wrażenie, że w straszliwym gmachu, gdzie panował Dzierżyński, pozostawił kogoś, potrzebującego pomocy i obrony. Odczuwał potrzebę powrotu, by zasłonić kogoś piersią swoją… Kogo? Dlaczego?

Wzruszył ramionami i mruknął.

– Djabelnie trudno zabijać ludzi! Zabijać, mając ciągle na ustach słowa miłości dla wszystkich uciemiężonych, nieszczęśliwych, umęczonych!

Zgrzytnął zębami i zacisnął pięści założonych do kieszeni rąk.

– W katowni „czeki" jęczą i cierpią sami uciemiężeni, nieszczęśliwi bezmiernie, umęczeni męką niewypowiedzianą… Powrócić tam i rozkazać zwolnić wszystkich… zabronić znęcania się, mordu obłędnego! Tak! Tak!

Doszedł do okna i przystanął.

Na placu wewnętrznym przechadzali się żołnierze na warcie.

Smagała ich zamieć, ścinał im krew w żyłach mroźny powiew wiatru.

Nie mieli ciepłego ubrania, więc tupali nogami, bili rękami, biegali, aby się rozgrzać.

Lenin pomyślał:

– Ginęli na froncie za ciemiężców, giną teraz w wystąpieniach rewolucyjnych, będą ginąć haniebną śmiercią, gdyby rewolucja została zdławiona; nie myślą jednak o tem, wszystko znoszą cierpliwie, bo ufają mi i wierzą w rzucone przeze mnie hasła. Wierzą mi! Czyż mogę zawieść ich zaufanie? Posiać w ich sercach rozpacz i zwątpienie? Czyż mam prawo poddać się własnym uczuciom?

Przeszedł się po pokoju i szepnął:

– Nigdy! Nigdy!

Jednak męczący niepokój nie opuszczał go. Drażniła go i gnębiła jakaś niepewność; niejasny, głuchy nakaz brzmiał bezustannie, wołając, aby powracał do ponurego gmachu „czeki". Zadzwonił.

– Proszę zatelefonować do towarzysza Dzierżyńskiego, aby się wstrzymał z badaniem aresztowanej Frumkin do mego przyjazdu, – rzekł do sekretarza. – Niech natychmiast podadzą samochód!

Wypił szklankę wody i chodził po pokoju, trzaskając w palce niecierpliwie.

W kwadrans potem zajeżdżał przed gmach „czeki". Znalazł bramę otwartą i ujrzał oddział żołnierzy, prezentujących broń przed dyktatorem. spotkał go przy wejściu Dzierżyński, Liaris i Blumkin.

Na podwórzu stał tłum zaaresztowanych tej nocy ludzi. Skulone, drżące postacie, wylękłe, blade twarze, oczy ponure, podle, nikczemnie łaszczące się lub obłędnie zrozpaczone. Lenin, otoczony komisarzami, szybko przeszedł do poczekalni drugiego piętra.

80
{"b":"100830","o":1}