Ciężki cios spadł jej na pierś, aż jęknęła!
– Ty – suka, ty – nędznica, szmata, ty – nierządnica podła! – powtarzał chłop i bił, nie wybierając miejsca, kopiąc nogami i bluzgając ohydnemi słowami.
– Cóż ty robisz, zwierzu! – rzuciła się do niego z krzykiem żona. – Zabijesz dziewkę… Chłop schwycił babę za włosy, wywlókł z chaty i, porwawszy kawał drzewa, zaczął okładać ją po grzbiecie, bokach i głowie.
Wyła przeraźliwie:
– Ludzie dobrzy! Ratujcie! Zabije! Za-bi-je!…
Z sąsiednich chat wybiegły baby, a za niemi powolnym krokiem wychodzili mężowie. Otoczyli Chalinych kołem i patrzyli uważnie, spokojnie.
Żadnego wzruszenia i współczucia na ciemnych, ogorzałych twarzach chłopów nie dostrzegł mały Uljanow. Mężczyźni spoglądali raczej z zaciekawieniem i złośliwością, kobiety wzdychały i z udanem przerażeniem zasłaniały oczy rękami.
Sieriożka zaśmiał się cicho.
– Kochaj żonę, jak duszę, a trzęś, jak gruszę – szepnął słowami przysłowia. – Ten dopiero trzęsie!
– Ratujcie sąsiadkę, bo Paweł zatłucze ją na śmierć! – zawołała stara wieśniaczka.
– Nie nasza sprawa! – odparł poważnym głosem wójt. – Żona dwa razy w życiu najdroższą bywa: gdy się ją wprowadza do domu i gdy się odprowadza do grobu. Nic to! Nauczy Paweł babę i spokój będzie!
Jednak wieśniak wpadł w coraz to większą wściekłość. Klnąc, odrzucił od siebie drewno, którem bił żonę, i schylił się po ciężką kłonicę.
Wójt podszedł do niego i rzekł pojednawczym głosem:
– No, dość, dość już, sąsiedzie, Pawle Iwanowiczu! Zrobiliście swoje, patrzcie: baba pokrwawiona i już wstać nie może. Dość!
Chalin podniósł na niego ponure, oszalałe oczy, nagle się uspokoił i prawie ze łzami uskarżać się zaczął:
– Nie ustrzegła dziewki, nędznica! Co ja teraz pocznę? Będę bękarta karmił? Pięćdzie-siąciu rubli stary złodziej Milutin nie chce zapłacić… Już ja mu na jesieni, gdy spichrze będzie miał wypchane żytem, „czerwonego koguta" puszczę w jego legowisku, zaświecę panu wysokorodnemu, szlachetnemu, gorącą łuną w oczy, jak mi Bóg miły! Nie zapomni on mnie!
– Nie dobrze gadasz, sąsiedzie! – upomniał go jeden z wieśniaków. – Nie daj, Boże, do policji dojdą takie słowa! Zgnijesz w więzieniu, nie inaczej!
Chalin jeszcze się żalił i odgrażał. Skorzystała z tego leżąca na ziemi, pokrwawiona baba, z jękiem wstała i poszła do chaty.
Sąsiedzi, omawiając krzywdę dziewczyny i słuchając skarg wieśniaka, uprowadzili ze sobą chłopa.
– Pobiegnę do domu, bo trzeba bydło napoić – rzekł Sieriożka i popędził ku domowi. Wołodzia nie ruszał się z miejsca. Nadsłuchiwał co się działo w izbie.
Obydwie kobiety szlochały i zawodziły żałośnie.
Umilkły jednak i coś mówiły do siebie cicho, szeptem, niby spisek knuły.
Wkrótce z chaty wyszła dziewczyna. Pod pachą niosła grube zawiniątko płótna i żółtą chustkę w niebieskie kwiaty.
Chłopak czuł głód, lecz nie opuszczał swej skrytki.
Widział, jak powracał do domu Paweł. Szedł, słaniając się, gadał do siebie, wymachiwał rękami. Próbował nawet zaśpiewać i zatańczyć, lecz zachwiał się na nogach i ledwie nie runął na ziemię.
Wwalił się prawie nieprzytomny do domu, gdzie zbita, pokaleczona żona szybko ułożyła go na posłaniu i ściągnęła buty.
Wołodzia słyszał, jak pijany chłop chrapał i przez sen wykrzykiwał przekleństwa. Wieśniaczka wyszła przed furtkę i wyglądała kogoś niecierpliwie.
Posłyszawszy kroki od strony ogrodu, zebrała kilka kamieni, leżących na podwórku i ułożyła pod ścianą domu, dalej od okienka.
Zbliżyły się do niej dwie kobiety.
Jedna z nich – Naśćka, o wystającym z pod fartucha brzuchu, spłakana i wystraszona; druga – mała, przygarbiona staruszka, znachorka wiejska. Żółta, poorana czarnemi, głębokiemi zmarszczkami twarz miała skupiony wyraz. Czarne, okrągłe, jak u ptaka, oczy biegały niespokojnie.
– Zwolnij, ciotko, dziewczynę od dziecka! – szepnęła wieśniaczka. – Po żniwach, rubla srebrnego przyniosę! Na Chrystusa przysięgam!
– Spieszcie się, spieszcie się! – mruczała, zakasując rękawy, znachorka.
Matka pomogła Naśćce położyć się na kamieniach. Leżała tak, że brzuch wypiął się niby rozdęty kadłub konia, który padł przed trzema dniami i leżał w lesie, gdzie o gnijące ochłapy gryzły się psy.
Staruszka poszperała koło ubrania dziewczyny i mruknęła:
– Daj-no, sąsiadko, deskę…
Wieśniaczka przyniosła ciężką, szeroką deskę, na której prano bieliznę. Znachorka, wykrzyknąwszy niezrozumiałe słowa zaklęć podniosła ją i z całej siły uderzyła leżącą w brzuch. Rozległ się zduszony jęk i cichy płacz, po nim nowe ciosy. Trwało to długo. Jęki, zgrzyt zaciśniętych zębów i głuche odgłosy uderzeń… Dziewczyna przeraźliwie krzyknęła i zamilkła.
– Już… mruknęła starucha. – Przynieś teraz wody i świeczkę kościelną!
Bełkocząc zaklęcia, pryskała na nieruchomą Naśćkę wodą i chodziła dokoła ze świeczką w ręku, powtarzając bez przerwy:
– Panie, zmiłuj się! Panie, zmiłuj się!
Matka pochyliła się nad leżącą dziewczyną i nagle odbiegła, przecierając przerażone oczy, chwytając się za włosy i szepcąc:
– Ciotko Anno, Naśćka nie żyje… Naśćka nie ży – je! Opuściła się na ziemię i głową tłukła o ścianę. Gdzieś niedaleko, zagrała harmonijka.
Wesołe, wysokie nuty biegły w pośpiechu, goniąc się wzajemnie i figlując. Młody beztroski głos śpiewał:
„Wiosek trzy, osiedla dwa"
„Osiem dziewczyn, jeden ja!"
„Hu – ha"!
ROZDZIAŁ III.
Cała wieś zebrała się przed domem Chalina.
Biała trumna, naprędce zbita z desek heblowanych, stała na dwóch zydlach w prawym kącie chaty. Na półce z czarnemi, zakopconemi obrazami paliła się świeca woskowa.
Młody pop, mały, chudy, w wyszarzałej sutannie i starej kapie z czarnego aksamitu odprawiał modły. Śpiewał suchym głosem, jakgdyby całą siłą woli hamując oburzenie. Niebieskie oczy co chwila zachodziły mu łzami, mocno zaciskał w bladej ręce krzyż i, ciężko oddychając, śpiewał urywane słowa modlitw.
Nie patrzał na stłoczonych dokoła wieśniaków. Oczy krył pod opuszczonemi powiekami.
Od czasu do czasu rzucał wzrok na umarłą Naśćkę.
Widział jej zaostrzony nos, zmarszczki bólu koło ust i jedno mętne, niedomknięte oko. Wtedy urywał pienia, ze świstem wciągnął powietrze i mocniej wpijał się chudemi palcami w metal krzyża.
Nabożeństwo dobiegło końca. Przebrzmiały straszliwe, łkające słowa:
– Ukój ją, Panie, w przybytku świętych Twoich!
Chłopi wynieśli Naśćkę, dążąc szybkim krokiem na cmentarz, gdzie pasły się krowy, pozostawione bez dozoru, biegały psy wśród chwastów, pogmatwanych zarośli wikliny i powojów.
Nad grobem dziewczyny szybko wyrósł mały kopiec żółtej gliny, a nad nim – biały krzyż drewniany bez napisu.
Pan Uljanow zaprosił popa do siebie na herbatą, mówiąc do niego:
– Zdaleka przybyliście, ojcze, znużeni jesteście. Bardzo prosimy do nas!
Chalin nie zatrzymywał kapłana; rad był, że może pozbyć się nieznajomego popa z dalekiej cerkwi parafjalnej. Obcy „uczony" człowiek popsułby ucztę pogrzebową, krępowałby wszystkich.
Marja Aleksandrówna podtrzymała prośbę męża.
Młody pop z łagodnym, wstydliwym uśmiechem w milczeniu skinął głową, zdejmując z siebie kapę żałobną i zawijając w czerwoną chustkę krzyż, kropidło i butelkę z wodą święconą. Wytrząsnął z kadzielnicy węgle i spojrzał na wieśniaków.
Jedli, palcami biorąc z małej miseczki drobne szczypty kaszy pszennej i niecierpliwie spoglądając na osieroconych rodziców, łopatami równających mogiłę.
Pan Uljanow, zaprosiwszy popa do stołu, protekcjonalnym tonem wypytywał go o pleban-ję, o rodzinę, o sprawy kościelne.
Pop, skromnie opuszczając oczy, odpowiadał ostrożnie, nieufnie.
– Z jakiego seminarjum jesteście, ojcze? – spytała pani Uljanowa.
– Ukończyłem seminarjum kijowskie, a później akademję duchowną w Petersburgu, – nazwisko moje – Czerniawin, Wissarjon Czerniawin… – odparł cichym głosem.