– Hej, stara! Cóżeś myślała, że twój mąż nie ma oczu? Woli on młodą córkę od takiej starej szkapy! Nie widzimy w tem żadnej zbrodni. Są to stare przesądy głupie! Powracaj do domu i patrz, jak się miłują ojciec z córką. Cóż to, nie znasz Starego Testamentu? Opowiada on o takich wypadkach. Czemże twój stary gorszy jest od proroków tam jakichś. Jary on jeszcze i ochoczy! Kłaniaj mu się od nas, kobieto, i nie zawracaj nam głowy głupstwami. Wielka rzecz, że – córka! Baba jak każda inna…
Starucha surowo patrzyła na sędziów suchemi, złemi oczami i rzekła spokojnie:
– Popamiętacie mnie… Oj, popamiętacie, bezbożniki!
Tejże nocy spłoną drewniany dom sądu, podpalony nieznaną, mściwą ręką. Winę zwalono na kilku kontr-rewolucjonistów, byłych urzędników i rozstrzelano ich, ponieważ kara istnieje na to, aby się znalazł zasługujący na nią. Tymczasem Wasylisa powróciła na wieś.
W nocy, bez szmeru stąpając bosemi nogami, oblała naftą i podpaliła złożone w sieni łuczywo, wyszła z chaty, zaryglowała drzwi i wsunęła pod słomianą strzechę palącą się drzazgę. Dom spłonął jak stóg suchego siana, a w trzasku belek i w syczeniu ognia utonęły rozpaczliwe krzyki ginących ludzi, próżno szukających ratunku.
Wasylisa przez dwa dni błąkała się po wsi z zawiniątkiem, okrytem szalem.
Sąsiadki z podziwem patrzyły na kawałek drewna, otulonego szmatami.
Starucha potrząsnęła zawiniątkiem, całowała, przyciskając do piersi, i pieszczotliwym głosem nuciła:
– Aj, luli, aj, luli, wnuczku, spij, sierotko!
Doszedłszy do zamkniętej cerkwi, długo patrzyła na zieloną kopułę bez krzyża i nagle zaczęła podskakiwać i krzyczeć przeraźliwie:
– Hej-ha! Hej-ha! Czerwony ogień pożarł grzeszników; czerwony ogień pożarł sędziów. Hej-ha, puściłam dobre, gorące płomienie… Hej-ha!
Naczelnik milicji, posłyszawszy to, kazał odwieźć obłąkaną do miasta i doniósł władzom o przechwałkach staruchy.
Wasylisa z miasta nie powróciła.
– Rozstrzelali ją z pewnością? – szepnęła do męża pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem.
Mąż nic nie odpowiedział. Przeglądał przysłaną z miasta gazetę.
Nagle podniósł głowę i, spojrzawszy na żonę dziwnym wzrokiem, przeczytał:
– Proletarjat odrzuca od siebie starą moralność wrogich klas. Nie potrzebuje żadnej moralności. Żyje rozumem praktycznym, który stokrotnie wyższy jest i czystszy od sztucznej, obłudnej moralności burżuazji. My uzdrowimy, uszlachetnimy świat i, gdybym nie czuł wstrętu do burżuazyjnych, głupich słów, powiedziałbym, że proletarjat jest święty, mądry i bez grzechu!
Spojrzeli na siebie ze zgrozą, i bólem.
– Tak pisze towarzysz Leon Trockij… – szepnął Bołdyrew. Westchnęli ciężko i opuścili głowy.
Przed oknami pod komendą nauczyciela maszerowali młodzi komuniści i darli się na całe gardło:
„Już od wschodu błyska świt -Nowy my tworzymy świat I nowy wykuwamy byt, Jak dla równego brata brat… "
ROZDZIAŁ XXX.
Na kilku frontach szalała wojna domowa. Coraz to nowe większe i mniejsze armje powstawały przeciwko dyktatorom kremlińskim. Odcięci od całego świata blokującymi Rosję aljan-tami i podtrzymywanemi przez nich „białemi" wojskami, komisarze, jak żeglarze na tonących okrętach, ciskali w przestrzeń swoje „S.O.S.". Było to jednak nie rozpaczliwe wołanie o pomoc, lecz groźne ostrzeżenie, czynione „wszystkim, wszystkim", całemu światu, że proletar-jat czyha na stosowną chwilę, aby wywiesić na szczycie wieży Eiffla, na Westminsterze, na Kapitolu Waszyngtońskim, nad Wiedniem, Rzymem i Berlinem czerwoną flagę rewolucji.
Czerwoni żołnierze znęcali się nad schwytanymi do niewoli „białymi" oficerami, wycinając im na ramionach szlify, a z bioder zdzierając pasy skóry zdzierając pasy skóry, przypiekane nad ogniem, wydłubywano oczy; rąbano siekierami; polewano wodą na mrozie, zamieniając ludzi na słupy lodowe; topiono w przeręblach setki związanych sznurami „wrogów proletariatu".
„Biali" płacili komunistom okrucieństwem za okrucieństwo. Komisarzom wyrzynano na piersiach pięciopromienne gwiazdy; odrąbywano uszy, nosy i dłonie; wędzono nad ogniskami; próbowano na jeńcach ostrza szabel kozackich; strzelano do nich, jak do żywych tarcz; powieszonymi „czerwonymi" żołnierzami zdobiono drzewa przydrożne, aleje parków i ścieżki leśne.
Komuniści – chłopi z nad Wołgi, znalazłszy rannego ociera „białej" armji, rozpruli mu brzuch i, wyciągnąwszy jelita przybili je gwoździem do słupa telegraficznego. Bijąc jeńca kijami i potrącając, zmusili go do biegania wokoło przy rykach śmiechu, aż upadł, wyciągnąwszy z siebie wnętrzności, któremi omotał słup.
Chłopi na Uralu, podtrzymujący „białych" generałów, znęcali się nad komisarzami bardzo pomysłowo. Zdarłszy z nich ubranie, dokonali łatwej operacji wprowadzenia do kiszki od-chodowej patronów z dynamitem i, zapaliwszy lont Bockforda, spowodowali wybuch żywego pocisku. W innem miejscu komuniści, idąc za przykładem uralskich włościan, nabijali jeńcom usta prochem, obowiązywali szmatami i drutami, poczem rozsądzali żywy granat wśród wybuchów ponurej wesołości i żartów.
Wojna domowa ogarnęła całą Rosję i stawała się coraz bardziej zaciekłą, okrutną i dziką.
Rosyjski człowiek w kraju swoim niczego i nikogo nie żałował i nie oszczędzał. Ludzi wszędzie było bez liku, niby karaluchów i pluskiew w brudnych, kurnych, cuchnących chatach; wsie oddawano na pastwę płomieni bez miłosierdzia, bo czyż nie obojętne był, że podpalono je, gdy i tak każdego roku pożary pochłaniały słomiane, nędzne wsie i drewniane, chaotycznie zbudowane miasta?
Wylękli, ograbiani przez „czerwonych" i „białych" mieszkańcy wiosek i miast codziennie spotykali innych władców i ciemiężców, śpiewając naprzemian to „Międzynarodówkę", to „Boże, chroń cara", tracąc pojęcie o prawie, moralności i człowieczeństwie.
Cudzoziemskie wojska nie miały powodu do litości dla Rosjan, bo albo pamiętały o zdradzie ich wzglądem aljantów, albo o ciężkiej niewoli w głębi olbrzymiego kraju. Francuzi, Anglicy, Japończycy, Niemcy, Austrjacy, Madjarzy, Czesi, Polacy, Łotysze, rzygali kulami i pociskami swoich dział, dźgali bagnetami, wieszali i rozstrzeliwali tę „dzicz wschodnią" tych „Tatarów obłąkanych i okrutnych".
Rosja krwawiła straszliwie.
Z nią razem, o niczem już nie wiedząc, krwawił ten, który zamierzał wykuć dla niej lepszy świetlany byt.
Włodzimierz Lenin leżał w ciemnym pokoju bocznej oficyny Kremlu, przez długie miesiące walcząc ze śmiercią.
Fania kapłan mierzyła dobrze. Zdawało się, że zamierzała zadać mękę dyktatorowi za mękę, którą udręczył naród.
Kula, zatrzymując się w kości pacierzowej, przebiła ważne sploty nerwowe. Lekarze, otaczający rannego, całą nadzieję pokładali w sile tego barczystego, krępego człowieka o kopulastej czaszce, mongolskich policzkach i oczach skośnych teraz ciągle przysłoniętych sinemi powiekami.
Przytomność powracała choremu rzadko i na krótko.
Długie doby mijały w cierpieniach, malignie, krzykach obłędnych, przeraźliwych. Lenin miotał się, zgrzytał zębami i bredził całemi godzinami. Wygłaszał mowy, a lewa ręka o skurczonych palcach wykonywała ruchy, niby narzucała ogromne litery na olbrzymim papierze.
Były chwile, że leżał nieruchomy z rękami i stopami zimnemi, bezwładnemi.
– Paraliż? – pytali, spoglądając na siebie, lekarze.
Lecz ranny nagle podnosił rękę i znowu pisał na niewidzialnym papierze, mrucząc urywanym głosem:
– Życie… szczęście… Helena… wszystko dla rewolucji. towarzysze!…
Później szamotał się z dozorującymi go sanitarjuszami, usiłował podnieść ciężkie, nabrzmiałe powieki i krzyczał:
– Dzierżyński… Torquemaga… żandarm Fedorenko – pies plugawy… wściekły… Pod mur z nimi!… Powiedz mi…Feliksie Edmundowiczu… czy Chińczycy zadusili…Piotrusia…Dora… Dora ach, ach! Dora Frumkin… Gdzie Dora? Towarzysze… powiedzcie Plechanowi, że… ciężko zabijać.