Klasnął w dłonie.
Na progu wyrosła sylwetka żołnierza-Łotysza.
Bezbarwna twarz, zimne, prawie białe oczy, szare włosy, wymijające się z pod daszka czapki, pozostawały nieruchome, jak cała silna, zwinna postać szyldwacha. Dzierżyński spytał nagle:
– Nienawidzicie, towarzyszu, Rosjan, tych robotników gardłujących, tych chłopów ciemnych, jak noc, tych inteligentów, którzy uciskali wszystkie podbite narody: Polaków, Łoty-szów, Finnów, Tatarów, Ukraińców, Żydów?…
Żołnierz spojrzał surowo i badawczo.
– To – psy wściekłe! – warknął.
– Psy wściekłe!… – powtórzył Dzierżyński. – Nie można oszczędzać wściekłych, nie należy żywić dla nich litości…
Żołnierz milczał, sztywny, czujny. Dzierżyński milczał, sztywny, czujny. Dzierżyński rzucił na papier kilka słów i rzekł:
– Poślijcie, towarzyszu, ten list do Malinowskiego i powiedźcie Petersowi, aby przyszedł do mnie!
Upadł na sofę, wyczerpany tym wysiłkiem i widokiem żywego człowieka, syczał z bólu i zaciskał zęby, aby nie zawyć, nie jęknąć.
Za drzwiami szczęknęły karabiny. Zmieniali się Łotysze na czatach. W tym czasie w Rozinie dopaliły się ostatnie belki i deski.
Na stratowanym, okopconym śniegu pozostały czarne, ponure zgliszcza i sterczące szkielety kominów popękanych. Unosiły się smugi dymu i kłęby pary.
We wsi chłopi dzielili bydło, kłócili się i obrzucali wstrętnemi wyzwiskami. Skończyli wreszcie i rozproszyli się po chatach, patrząc w niebo dziękczynnym wzrokiem i szepcąc w pobożnem rozrzewnieniu:
– Chryste Boże, Zbawicielu nasz! Niech imię Twoje błogosławione będzie na wieki wieków, boś pocieszył nas nędznych i ubogich i nagrodę nam zesłał za lata ucisku i niedoli? Hosanna, hosanna Bogu naszemu na wysokościach!
Nad lasem z krzykiem i nawoływaniem chrapliwem podnosiła się, krążąc zgiełkliwie i miotając się w mroźnej mgle, czarna chmara kruków i wron… Z noclegu odlatywała na żer. Krakała drapieżnie, złowrogo.
ROZDZIAŁ XXIII.
W Smolnym Instytucie, siedzibie Rady komisarzy ludowych, przed samemi świętami Bożego Narodzenia zauważyć się dawał jakiś niepokój.
W korytarzach nie tłoczyły się gromady ludzi, przychodzących tu w sprawach ważnych i bez żadnego celu, albo z zamiarem przyjrzenia się bliżej temu, co się działo, spotkania się oko w oko z komisarzami, którzy się znęcali nad olbrzymim organizmem Rosji.
Korytarze były prawie puste. Tkwiły tylko tu i ówdzie patrole Finnów i Łotyszów, a z poza szczelnie zamkniętych drzwi biur i sal dochodziły głosy ukrytych żołnierzy i ciężki łoskot karabinów.
Koło południa do sali narad otoczona uzbrojonymi robotnikami przeszła grupa ludzi, dotąd tu nie widzianych. Szli w milczeniu, niepewnym wzrokiem oglądając się na wszystkie strony.
Wprowadzono ich do sali.
Przy stole i na estradzie zgromadzili się komisarze i kilkunastu członków wykonawczego i wojenno-rewolucyjnego komitetu.
– Wysłańcy Rady robotniczych, żołnierskich i włościańskich delegatów! – oznajmił robotnik z czerwoną opaską na ramieniu i karabinem w ręku.
– Słuchamy was, towarzysze! – rzekł Lenin, przeszywając wzrokiem przybyłych.
Na czoło deputacji wystąpił chudy, niemłody człowiek i mówić zaczął drżącym głosem:
– Jesteśmy przedstawicielami socjal-demokratów i rewolucjonistów; przybywamy z ramienia Rady, która dziedzicznie piastuje władzę rządu.
Lenin uśmiechnął się wesoło i odpowiedział:
– Towarzysze znajdują się w tej chwili w siedzibie jedynego rządu rosyjskiego, nie dziedzicznego, coprawda, lecz rewolucyjnego! Ta nieścisłość nie ma w chwili obecnej szczególnego znaczenia. Prosimy o wyjaśnienie powodów przybycia!
Delegat odchrząknął i rzekł:
– Socjal-rewolucjoniści zapytują komisarzy ludowych, jakiem prawem uzurpowali ich projekt oddania ziemi chłopom?
Lenin pochylił łysą czaszkę nad stołem i śmiał się. Szerokie ramiona podnosiły się wysoko. Gdy uniósł głowę, oczy jego pełne były wesołych, chytrych błysków.
– Chociaż projekt wasz nie odpowiadał naszym poglądom na ziemię, uzurpowaliśmy go, ponieważ włościanie życzyli sobie takiego właśnie prawa. Dlaczego pośpieszyliśmy się z opublikowaniem waszego projektu? Dlatego, że w waszym ręku pozostałby skrawkiem papieru, w naszym – przybrał już żywe kształty.
– To demagogja! – zawołali deputaci.
– To dobrze, czy źle? – spytał naiwnym głosem Lenin, szyderczo patrząc na socjalistów.
– To bezczelna uzurpacja! – krzyczeli.
– Każda uzurpacja dla tych, którym coś uszczknięto z pod nosa, wydaje się bezczelną. Uzurpatorowie patrzą na to innem okiem – łagodnie i pobłażliwie wtrącił Lenin. – Co dalej?
Wystąpił inny towarzysz. Był straszliwie blady i wargi mu drżały. Z trudem wyduszał z siebie słowa:
– W imieniu socjal-demokratycznej frakcji Rady protestuję przeciwko haniebnemu pokojowi, do którego dążą komisarze ludowi. Naród rosyjski nigdy nie przebaczy wam tej obelgi!
– Towarzysze życzą dalszego ciągu wojny na froncie? – ze współczuciem w głosie zapytał Lenin.
– Tak! Naród nie zniesie hańby! – krzyknął delegat.
– Towarzysze mają armję, na której mogą się oprzeć w swoim szlachetnym zamiarze? -dopytywał dyktator.
– Nie! Niestety! Wy potrafiliście doprowadzić wojska do zupełnego rozkładu!
– Przepraszam, lecz muszę wskazać na nową i bardzo poważną nieścisłość! – zawołał Lenin. – W kwestji „rozkładu" ustępujemy wam pierwszeństwo. Trudno! Historja tego dowodzi. – Dość wspomnieć posunięcia waszego „Napoleona", – Kierenskiego, Sokołowa z jego słynnym rozkazem Nr. 1 i mówców z waszego obozu, odwiedzających front. Nam pozostało tylko postawić kropkę nad „i". Postawiliśmy ją!
Delegat milczał, zbity z tropu. To widząc, Lenin tymże łagodnym, rozbrajającym tonem ciągnął dalej:
– Wy uprzejmie utorowaliście nam drogę, podjąwszy się dobrowolnie „czarnej roboty". Wiecie dobrze, że wojna obecnie jest niemożliwa. Naród, zmęczony, wyczerpany, nie da nikomu rekrutów. Armja wojny ma dość, marzy o wypoczynku. Pozostaje tylko – pokój za wszelką cenę. Czynimy to i na naszem miejscu, nawet wielki książę Mikołaj Mikołajewicz nic innego nie wymyśliłby. Co do mnie, to zawsze miałem przekonanie, że lepiej wstrzymać się od uderzenia, niż machnąć pięścią i… dostać w pysk, aż świeczki w ślepiach staną. Radzę wam o tem, towarzysze, pamiętać i w dzień i w nocy!
Deputacja wyczuła ukrytą pogróżkę. Wzburzyło to towarzyszy. Podnieśli krzyk:
– Nie pozwolimy uzurpatorom znęcać się nad krajem i zagrażać zwołaniu Zgromadzenia Narodowego. Ono jedno ustalić może prawo i opracować warunki pokoju. Będziemy bronili konstytuanty wszystkiemi siłami! Pamiętajcie o tem i wy!
Lenin przeciągnął się leniwie. Spokojnie, bez gniewu i podniecenia odparł:
– Rozstrzelamy was z kulomiotów!
Rozmowa była skończona. Deputacja oddaliła się wzburzona i zgnębiona.
Komisarze otoczyli swego wodza i z niepokojem patrzyli w jego czarne, przenikliwe oczy.
– zerwanie ze wszystkimi socjalistami w takim niebezpiecznym momencie, w chwili tak bardzo odpowiedzialnej… – mruknął Kamieniew, nie patrząc na Lenina.
– Rękawica, rzucona konstytuancie, to groźna rzecz – dodał Tomskij.
– bardzo groźna i zupełnie nie obliczona na nastrój włościaństwa i armji – dorzucił Troc-kij, zdejmując binokle.
Zapanowało milczenie, ciężkie, męczące. Odezwał się Swerdłow:
– Pogróżka, poparta czynem, przestaje być pogróżką i staje się faktem przekonywującym. Na to odpowiedział Stalin, błyskając białemi zębami i płomieniem namiętnych oczu:
– Dziś jeszcze możemy obsadzić Piotrogród naszemi wojskami! Wystarczy wiernych pułków grenadjerskiego, pawłowskiego i kulomiotowego! Będzie cicho, jak makiem zasiał!
Lenin nadsłuchiwał uważnie. Gdy towarzysze wyczerpali swoje obawy i dowodzenia, rzekł twardym głosem:
– Partja, do której, jak mi się zdaje, należymy wszyscy, zażądała wprowadzenia dyktatury proletarjatu. Odstąpić od niej nie możemy, nie sprzeniewierzając się partji. Jestem bardzo zdziwiony, iż muszę wykładać wam w tej chwili główne zasady dyktatury i partji, towarzysze! Doprawdy, w takim momencie jest to groźniejsze od targnięcia się na sławetne Zgromadzenie Narodowe, hipnotyzujące was!