– Zabity? – spytał Bołdarew, blednąc i wylękłym wzrokiem spoglądając na żonę.
– Z pewnością… Ona sama też tak myśli, lecz jeszcze łudzi się nadzieją! – odparła. -Straszne czasy! Kara, dopust Boży!
Oni jednak czuli się zadowoleni.
Pamiętnego dnia zdobycia Pałacu Zimowego, Bołdyrew z synem Piotrem późno w nocy odnaleźli Grzegorza. Miał silnie potłuczoną pierś, lecz mógł opuścić szpital. Mając mandat Antonowa-Owsienko, Bołdyrew zabrał syna i przewiózł go do domu.
Od tego czasu żyli jak w norze lecz dość spokojnie.
Cały kapitał rodziny, złożony w banku, dostał się w ręce zdobywców Piotrogrodu, a w dwa dni później równał się zeru, gdyż Rada komisarzy ludowych zniosła system pieniężny i zniszczyła wszelkie papiery wartościowe. Bołdyrewowie jednak posiadali sporo srebra, klejnotów, ubrania, bielizny i futer, mogli więc prowadzić handel zamienny z przybywającymi do stolicy wieśniakami.
Dawało to możność istnienia całej rodzinie. Pani Bołdyrewa na piecyku naftowym sporządzała skromne obiady, wcale do kuchni nie zaglądając, gdzie z dniem każdym rozpalała się coraz bardziej zażarta wojna domowa pomiędzy żonami robotników, a za ich namową i wśród mężczyzn. Nieraz wieczorem, po powrocie robotników z wieców i nigdy nie skończonych narad, rozległy się ohydne wyzwiska, przekleństwa, a po nich – ponure wycie, łoskot padających mebli brzęk rozbijanych szyb – odgłosy bójek.
Nieraz po takiej burdzie Bołdyrewowie musieli iść i robić opatrunek potrubowanym. Bijatyki stały się codziennem zjawiskiem. Dopomagała temu wódka. Chociaż alkohol pozostawał zakazany, jednak wszechmocni żołnierze, pod pozorem rewizji, zaczęli plondrować składy win i sklepy monopolu spirytusowego, sprzedając zdobycz z wolnej ręki.
Ze wszystkiem tem godziła się inteligentna, kulturalna rodzina inżyniera.
Pani Bołdyrewa, widząc, jak lekkomyślny i bezwolny mąż jej zmienia się pod wpływem niespodziewanie spadających ciosów; jak powoli zacieśniają się bliższe więzy duchowe pomiędzy nim a synami, od paru lat zgorszonymi panującemi w domu stosunkami, nieraz myślała, że dopiero teraz czuje się naprawdę szczęśliwa, taką, jaką była w pierwszych latach małżeństwa. Bez skargi i rozgoryczenia znosiła drobne przykrości, niewygody i pracę, której zmuszona była się podjąć dla męża i synów.
Pomagali jej, jak mogli. Robotnicy mieli poddostakiem.
Dziwnej się wydawało, że takie zwykłe, oddawna funkcjonujące urządzenia, jak wodociągi miejskie i stacja elektryczna, kierowane rękami nowych administratorów-bolszewików, zaczęły szwankować i nieraz przerywały swoją działalność. Rury wodociągowe i kanalizacyjne zamarzały i pękały. Młodzi inżynierowie zmuszeni byli naprawić je i nosić wodę w kubłach z kranów ulicznych, wystawać godzinami w kolejkach, oczekując na wyznaczoną przez nowe prawo porcję nafty, węgla na opał, chleba i innych produktów spożywczych.
Inżynierowie narazie zmobilizowali wszystkich robotników i wspólnemi siłami podtrzymywali porządek w domu, naprawiając to, co się psuło.
Taki stan rzeczy przetrwał zaledwie miesiąc.
Jeden z robotników, potrzebując dla domu kawałka rury, poprostu odkręcił ją od maszyny fabrycznej.
Towarzysz partyjny zadenuncjował go przed komisarzem bolszewickim. Robotnik został aresztowany, oskarżony o kradzież majątku narodowego i stracony. Nie przeszło to jednak bezkarnie i dla Bołdyrewych.
W ich pokojach była zarządzona rewizja, przyczem odebrano im wszystkie droższe rzeczy. Piotr, za to, że polecił robotnikowi zdobyć kawał rury, został osadzony w lochach „nadzwyczajnej komisji dla walki z kontr-rewolucją sabotażem i spekulacją", czyli „czeki", przy ul. Grochowej.
Prokurator, ciągle pijany zamiatacz ulic, nieustannie obiecywał aresztowanemu burżujowi, że każe go stracić i groził podczas dochodzenia sądowego rewolwerem, co chwila przystawiając go do piersi lub czoła młodego inżyniera.
Na szczęście robotnicy i majstrowie z fabryki, gdzie pracował Piotr, wnieśli podanie o zwolnienie go.
Piotr Bołdyrew po dwóch tygodniach powrócił do domu i, uśmiechając się zagadkowo, szeptał do rodziców i brata:
– Napatrzyłem się w „czeka" różnych pięknych rzeczy i przeszedłem wspaniałą szkołę…
Nie chciał jednak opowiadać w domu o szczegółach. Obawiał się robotników, którzy chętnie podsłuchiwali pode drzwiami. Można było się spodziewać denuncjacji, bo pomiędzy lokatorami mieszkania Bołdyrewych na tle kłótni takie wypadki już się zdarzyły.
Podczas przechadzek po mieście, Piotr opowiedział ojcu, że w tym najwyższym sądzie, gdzie się wymierzała sprawiedliwość proletarjacka, panują warunki straszliwe, wołające o pomstę do nieba.
Codziennie rozstrzeliwano ludzi bez sądu, dopuszczano się prowokacji, jak za dawnych czasów policji politycznej, wyłudzano pieniądze za zwolnienie z więzienia, bito aresztowanych, znęcano się w taki sposób, o jakim w najbardziej ponurych okresach caratu nie słyszano nigdy.
– Uważam, że kto się tam dostanie, powinien odrazu zamówić dla siebie trumnę i nabożeństwo żałobne! – szeptał z uśmiechem Piotr. – Tylko trafem można wyjść cało z tego mrocznego przybytku sprawiedliwości.
Z przerażeniem patrzyli na siebie, porozumiewając się oczami i szepcąc:
– »le! Coraz gorzej!
Pan Bołdyrew wśród niezliczonych, większych i mniejszych przykrości, kłopotów, rewi-zyj, trwogi i codziennej obawy o rodzinę i własne życie, zapomniał, zdawało się zupełnie
0 spóźnionej miłości, niedawno tak potężnie trzymającej go w swej władzy.
Pewnego razu idąc Newskim Prospektem, przypomniał sobie o uroczej Tamarze.
Przeszedł most i skierował się w stronę domu, gdzie wynajął przed rokiem przytulne mieszkanko dla tancerki.
Zdziwił się, że na dzwonek jego otworzyła mu drzwi ta sama pokojówka, którą znał od-dawna. Wiedział, że nowe prawo zakazywało posługiwać się pracą najemną i za niewykonanie tego karało surowo.
– Ryzykuje Tamara… – pomyślał Bołdyrew i zapytał pokojówki: – Czy pani jest w domu? Sprytna dziewczyna opuściła oczy i, – uśmiechając się dwuznacznie, odparła przytłumionym głosem:
– Pani jest w domu, tylko nie może nikogo przyjąć… Właśnie przed chwilą przybył do pani komisarz naszej dzielnicy, więc…
Bołdyrew nie słuchał dalej. Zrozumiał wszystko. Dochodziły go wybuchy wesołego śmiechu, zalotny szczebiot Tamary, podniecony głos męski, a nawet, jak mu się wydało, echa pocałunków, przygłuszonych brzękiem szkła.
Rzucił spojrzenie na wieszadło i uśmiechnął się. Wisiały tam skórzana kurtka szwedzka
1 takaż czapka z dużym daszkiem – ulubiony strój nowych komisarzy, szabla i teczka – nieodstępne symbole władzy komunistów.
– Proszę powiedzieć pani, że byłem, aby złożyć jej życzenia szczęśliwego życia – rzekł ze szczerym śmiechem. – Niestety, nie mogę dać panience żadnego napiwka, bo nic nie mam!
Znowu się zaśmiał i wyszedł. Stanąwszy na pierwszem piętrze, wziął się za boki i zaczął śmiać się, zataczając i zacierając ręce. Oddawna nic go tak szczerze nie ubawiło. Stuknąwszy sobie pary razy palcem w czoło, wyszedł na ulicę.
Miał przed sobą długą drogę na piechotę.
Taksówki były zarekwirowane od pierwszym dni październikowej rewolucji, dorożki i tramwaje jeszcze nie kursowały, bo woźnice, konduktorzy i mechanicy wciąż debatowali nad nowemi warunkami i wygłaszali radykalne mowy, opowiadając się po stronie Rady komisarzy ludowych i jej prezesa, „towarzysza" Lenina. Wpośród sporów politycznych szalejący motłoch zapomniał nawet o tem, że dostawał zaledwie pół funta marnego chleba na dzień, a o wódce nie śmiał marzyć, bo za używanie jej wrzucano do więzienia; zresztą, sprzedawana potajemnie doszła do straszliwie wygórowanej ceny, dostępnej wyłącznie dla biurokratów sowieckich.
Bołdyrew, znużony długą przechadzką, powrócił do domu nad wieczorem i, spostrzegłszy stroskaną twarz żony i niepokój w jej pytających oczach, przygarnął ją do siebie, ucałował w czoło i szepnął wesoło:
– Bądź spokojna, Masza! Wszystko jest bardzo dobrze… Skończyłem z tem wszystkiem, co tobie zatruwało życie, a mnie hańbiło. Skończyłem na zawsze!…